Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z głuchym jękiem przypadł tłum do burty i, pchając się, włażąc sobie wzajem na plecy, spoglądał w głębiny. Chryzolitowe fale już zamknęły się nad nieszczęśnikiem. Przez ich zieloną przejrzystość widać było, jak z mrocznej przepaści szybko płyną ku temu miejscu czarne złomy czuwających wokół rekinów, jak śpieszą, wyprzedzając się, jak otwierają potworne paszcze, zwijają i wyprężają półksiężyce ogonów, wiosłują czerwonemi płetwami, błyskają srebrem brzuchów.
Na wodzie ukazała się raz jeszcze blada twarz brodata z wyszłemi z orbit oczyma, błysnął w powietrzu krzyż w wyciągniętej ręce.
— Linę... rzucić mu linę!... — wołał Beniowski.
Ale było już za późno: chmura czarnych ciał już zakłębiła się koło nieszczęśliwego; twarz marynarza wykrzywiła się strasznym bólem i zanurzyła się znowu pod wodę, jak szarpnięty gwałtownie popławek. Widzialna była stamtąd czas jakiś zmętniała poprzez wirującą nad nią falą, jak poprzez taflę kryształu. Na poruszonych toniach wypłynęła wreszcie koralowa plama krwi i pokryła wszystko.
Beniowski schwycił na ręce zemdloną Nastazję, a Chruszczow, który się nagle pojawił z Mederem, Sybajewem, Kuźniecowem i innymi oficerami, przeżegnał się uroczyście i rzekł głosem drżącym od grozy:
— W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!... Bracia, módlcie się za duszę niewolnika Pańskie-