Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Długa, ascetyczna twarz jego, zakończona rozdwojoną brodą, nie straciła kamiennego spokoju. Wyciągnął ku Beniowskiemu pięść uzbrojoną w srebrny krzyż.
— Odejdź, zczeźnij, Abaddonie, synu Szatana! Nie stój na drodze oblubienicy Chrystusowej!... Zczeźnij!...
Chciał Beniowskiego odepchnąć, ale ten schwycił go za rękę i sam zkolei spróbował odciągnąć, oderwać od Nastazji. Zbyt jednak był wyczerpany chorobą. Przeciwnik nie zachwiał się nawet, tylko chmurna, sucha twarz jeszcze mu bardziej pociemniała. Przytrzymując wyciągniętą prawicę Beniowskiego, zwrócił się głosem władnym do Nastazji:
— Idź dalej, duszo święta!... Mijaj niewstrzymana ostatnie pokusy!... Dokonaj ofiary, Baranku Biały!... Zmóż ułudy Antychrystowe dla odkupienia powszechności!... Uleć ku Bogu, Ojcu Przedwiecznemu, jasnym promieniem... Oświeć ciemne dusze łaską swą, abyśmy nie poginęli na wieki wieczne w ogniu gehenny!... Bądź wola Twoja, jako w Niebie...
— Święty, Święty, Święty Pan Bóg Wszechmogący, który był, który jest i który ma przyjść!... — zaśpiewał chór majtków.
Czułosznikow ujął Nastazję za łokieć i pchnął zlekka ku desce, wychylającej się za burtę.
— Do mnie!... — krzyknął Beniowski. — Do mnie!... Na pomoc!... Urbański!... Sybajew!... Winblath!... Bywajcie!... Do mnie, tu do mnie!