Ocalenie (Conrad)/Część II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV

Aż po dziś dzień podróżnik zwiedzający Wajo, jeśli zasługuje na zaufanie prostego ludu, może usłyszeć tradycyjną opowieść o ostatniej wojnie domowej, wraz z legendą o wodzu i jego siostrze, których matka była potężną księżną podejrzaną o czary i na łożu śmierci powierzyła swym dzieciom tajemnicę sztuki czarnoksięskiej. Szczególniej siostra wodza, „o wyglądzie dziecka i nieulękłem męstwie wielkiego wojownika“, nabyła wprawy w rzucaniu uroków. Oboje zostali zwyciężeni przez swego ciotecznego brata, ponieważ — brzmi proste wyjaśnienie opowiadającego — „odwaga nasza, ludzi z plemienia Wajo, jest tak wielka, że czary nic przeciw niej nie mogą. Walczyłem w tej wojnie. Przyparliśmy ich grzbietami do morza“. I opowiadający ciągnie dalej zalęknionym głosem, że pewnej nocy, „gdy szalała burza o jakiej nie słyszano nigdy przedtem ani potem“ — okręt podobny do okrętów białych ludzi zjawił się blisko brzegu, „jak gdyby przyżeglował z chmur. Posuwał się z żaglami wzdętemi przez wiatr; rozmiarami dorównywał wyspie; błyskawica igrała wśród masztów, wyniosłych jak szczyty gór; nisko nad nim paliła się gwiazda, przeświecająca przez chmury. Poznaliśmy odrazu że to gwiazda, bo żaden płomień zapalony przez człowieka nie byłby wytrzymał wichru i ulewy tej nocy. Była to taka noc że my, cośmy stali na straży, ledwie śmieliśmy spoglądać na morze. Ulewny deszcz zaciskał nam powieki. Zaś gdy uczynił się dzień, nie było już nigdzie okrętu, a za ostrokołem, gdzie poprzedniego dnia znajdowało się stu ludzi albo więcej, zdanych na naszą łaskę i niełaskę, nie został ani jeden. Wódz Hassim uciekł, a z nim jego siostra, która była księżniczką w tym kraju — i nikt nie wie, co stało się z nimi od tamtej chwili aż do dnia dzisiejszego. Czasem kupcy z naszych okolic powiadają, że słyszeli o nich tu, i słyszeli o nich ówdzie, ale są to tylko kłamstwa ludzi wędrujących w dal za zarobkiem. My, którzy mieszkamy w tym kraju, wierzymy że okręt pożeglował z powrotem w chmury, skąd został sprowadzony przez zaklęcia księżniczki. Czyż nie widzieliśmy tego okrętu na własne oczy? A co się tyczy radży Hassima i jego siostry, Mas Immady, jedni mówią tak, drudzy inaczej, ale Bóg jeden zna prawdę“.
Oto tradycyjna opowieść o wycieczce Lingarda na wybrzeże Boni. I prawdą jest, że przybył i odjechał tej samej nocy, bo gdy świt błysnął na chmurnem niebie, bryg pod skróconem ożagleniem, sieczony bryzgami, pędził na południe, opuszczając zatokę. Lingard czuwał nad rączym biegiem statku i patrząc naprzód niespokojnemi oczyma, raz po raz pytał się siebie ze zdziwieniem, dlaczego właściwie gna tak swój okręt, rozwinąwszy wszystkie żagle? Włosy Lingarda rozwiewał wiatr, duszę miał pełną troski, kłębiło się w nim wiele nowych myśli o niejasnych zarysach, a pod jego nogami posłuszny statek pędził naoślep od fali do fali.
Właściciel i komendant brygu nie wiedział, dokąd dąży. Ten miłośnik przygód miał tylko niewyraźne poczucie, że stoi u progu nowej wielkiej przygody. Należało czegoś dokonać i czuł, że ten mus spada na niego. Spodziewano się tego po nim. Spodziewało się morze, spodziewał się ląd. A także i ludzie! Historja tej wojny i cierpień przez nią zadanych; niezłomna wierność Dżaffira; widok Hassima i jego siostry, noc, burza, wybrzeże pod strumieniami ognia — wszystko to składało się na porywający objaw życia, który wzywał wyraźnie jego pośrednictwa. Ale najgłębiej przemawiała do niego milcząca, zupełna, bezwzględna i pozornie obojętna ufność tych ludzi. Z objęć śmierci niejako padli wprost w jego ramiona i pozostali w nich biernie, jakby nie istniały wogóle takie uczucia jak nadzieja lub pragnienie. Ta zdumiewająca obojętność zdawała się go przygniatać ciężarem wielkiej odpowiedzialności.
Mówił sobie, że gdyby ci zwyciężeni ludzie nie spodziewali się po nim wszystkiego, nie odnosiliby się tak obojętnie do jego zamierzeń. Niemy ich spokój wzruszał go bardziej niż najżarliwsze błagania. Ani słowa, ani szeptu, ani nawet pytającego spojrzenia! Nie pytali o nic! Pochlebiało mu to. I cieszyło go do pewnego stopnia, bo choć w nieświadomej swej głębi był absolutnie pewien, że czegoś dokona, nie miał jednak pojęcia, co począć z gromadką tych skołatanych i pognębionych istot, które swawolny los wydał mu w ręce.
Powitał zbiegów, pomógł niektórym z nich przedostać się przez burtę; w ciemnościach pociętych błyskawicami odgadł, że ani jeden nie uszedł cało i stojąc wśród słaniających się postaci, zastanawiał się, jakim sposobem zdołali się dostać do łodzi, która ich przywiozła. Chwycił bez ceremonji w ramiona najmniejszą z postaci i zaniósł ją do kajuty, a potem, nie rzuciwszy nawet okiem na swój lekki ciężar, pobiegł znów na pokład by zarządzić odjazd. Gdy wykrzykiwał rozkazy, zdał sobie niejasno sprawę, że ktoś snuje się u jego boku. Był to Hassim.
— Nie mogę prowadzić teraz wojny — wyjaśnił szybko z za ramienia Lingard — a jutro może nie będzie wiatru.
Potem na pewien czas Lingard zapomniał o wszystkich i o wszystkiem, prowadząc bryg przez niebezpieczne miejsca za zatoką. Ale po upływie pół godziny, płynąc w pół wiatru, odsadził się od brzegu i odetchnął. I wówczas dopiero podszedł do dwojga ludzi stojących na rufie, gdzie w trudnych chwilach obcował zwykle sam na sam z okrętem. Immada i Hassim — który wywołał siostrę z kajuty — stali tam oboje; od czasu do czasu Lingard widział ich z niesłychaną wyrazistością jedno obok drugiego, jak spleceni ramionami patrzyli ku tajemniczej krainie, która za każdą błyskawicą zdawała się odskakiwać dalej od brygu — nietknięta i coraz mniej wyraźna.
W myślach Lingarda górowało pytanie: „Cóż ja u Pana Boga z nimi pocznę“? A nikt nie zdawał się dbać o to, co on zamierza. Dżaffir z ośmiu innymi Malajami, umieszczonymi na głównej luce, opatrywali sobie nawzajem rany i gawędzili pocichu bez końca, weseli i spokojni jak dobrze wychowane dzieci. Każdy z nich ocalił swój kriss, ale Lingard musiał obdzielić ich perkalem z towarów przeznaczonych na sprzedaż. Ilekroć koło nich przechodził, patrzyli za nim wszyscy z powagą. Hassim i Immada mieszkali w kajucie. Siostra wodza wychodziła na pokład tylko wieczorem i słychać było wówczas dwoje rodzeństwa, jak szeptali niewidzialni w cieniach tylnego pokładu. Wszyscy Malaje, pełni szacunku, trzymali się od nich zdaleka.
Lingard, chodząc po tylnym pomoście, przysłuchiwał się cichym głosom, wznoszącym się i opadającym melancholijnym rytmem; niekiedy wyrywał się kobiecie okrzyk — jak gdyby gniewu lub bólu. Wówczas Lingard przystawał. Głębokie westchnienie płynęło ku niemu w górę wśród nocnego spokoju. Czujne gwiazdy otaczały wędrowny okręt i ze wszech stron światło ich padało skroś rozległej ciszy na bezszmerne morze. Lingard zaczynał znów chodzić po pokładzie, mrucząc pod nosem:
— Belarab jest do tego jedyny. Tylko do niego mogę się zwrócić o pomoc, ale nie wiem czy potrafię go odnaleźć. Gdybym tak miał tu starego Jörgensona — choćby tylko na dziesięć minut.
Ten Jörgenson wiedział o rzeczach, które działy się na długo przedtem i przebywał wśród ludzi obrotnych w codziennem życiu, ale nie dbających o jutro i nie mających czasu na pamięć o dniu wczorajszym — a ściśle mówiąc, nawet wśród nich nie przebywał. Pojawiał się tylko między nimi od czasu do czasu. Mieszkał z malajską kobietą w dzielnicy krajowców, w domku malajskim, stojącym na gruncie ogrodzonym i zarosłym babką; jedynem umeblowaniem tego domku były maty, naczynia kuchenne, dziwaczna sieć rybacka rozwieszona na dwóch tykach i niewielka skrzynka mahoniowa z zamkiem i srebrną płytką, na której widniały słowa: „Kapitan H. C. Jörgenson. Barka Dzika Róża“.
Wyglądało to jak napis na grobie. Dzika Róża już nie istniała, podobnie jak i kapitan H. C. Jörgenson, a skrzynka z sekstansem była wszystkiem, co po nich zostało. Stary Jörgenson, wychudzony i niemy, zjawiał się nieraz podczas jedzenia na którymś z okrętów, prowadzących handel w cieśninach, i każdy steward — czy to Chińczyk czy mulat — dodawał niechętnie jeszcze jedno nakrycie, nie czekając na rozkazy. Gdy kupcy żeglarze gromadzili się hałaśliwie wokół połyskujących butelek i szklanek na oświetlonej werandzie, stary Jörgenson wyłaniał się nad schodami jakby z głębi ciemnego morza i, podchodząc z niepewną siebie fantazją, brał pierwszą z brzegu szklankę.
— Piję za zdrowie was wszystkich. Nie — nie trzeba mi krzesła.
Stał niemy nad rozprawiającą gromadką. Milczenie jego było równie wymowne, jak wypowiadane raz po raz przestrogi niewolnika przy uczcie. Ciało Jörgensona zmarniało, co jest zwykłym udziałem ciała, umysł pogrążył się w zamęcie przeżytych lat, lecz kościsty zrąb jego olbrzymiej budowy przetrwał, jakby był z żelaza. Ręce mu się trzęsły, ale oczy były spokojne. Przypuszczano że wiedział dokładnie, jaki był koniec wielu tajemniczych ludzi i tajemniczych przedsięwzięć. Był sam jaskrawym przykładem przegranej, lecz wierzono że zna sekrety, które mogłyby niejednemu przynieść majątek; jednocześnie zaś panowało przekonanie, iż wiedza jego nie należy do tych, któreby mogły się przydać przeciętnie ostrożnemu człowiekowi.
Potężny ten szkielet, odziany w spłowiałą niebieską dymkę i pozbawiony zupełnie bielizny, wegetował jakimś sposobem. Czasami, gdy mu zaproponowano, przeprowadzał jakiś wracający do kraju okręt przez cieśniny Rhio, jednak przedtem zapewniał kapitana:
— Pan nie potrzebuje pilota; tamtędy można przejechać z zamkniętemi oczami. Ale jeśli pan chce, stawię się. Dziesięć dolarów.
Potem, gdy powierzony mu okręt znalazł się za ostatnią wyspą, jechał z powrotem trzydzieści mil czółnem z dwoma starymi Malajami, którzy wyglądali w pewnej mierze na jego adherentów. Trzydziestomilowa podróż morska pod równikowem słońcem w wywrotnem czółenku, w którem nie można się poruszyć, gdy się raz zasiądzie, jest czynem wymagającym wytrzymałości fakira i cech właściwych salamandrze. Dziesięć dolarów to było tanio, i naogół udawano się często do Jörgensona. Gdy przyszły ciężkie czasy, pożyczał pięć dolarów od któregokolwiek z awanturniczych żeglarzy, przyczem oświadczał:
— Nie będę mógł panu prędko oddać, ale moja dziewczyna musi jeść; a jeśli się pan chce czegokolwiek dowiedzieć, to służę panu.
Ciekawa rzecz, że nikt się nigdy nie uśmiechał, słysząc to: „czegokolwiek“. Odpowiadano mu zwykle:
— Dziękuję, stary; jak będę potrzebował jakich informacyj, zwrócę się do pana napewno.
Jörgenson kiwał wówczas głową i mówił: „Ale pamiętaj pan — jeżeli wy, młodziaki, nie jesteście tacy jak my, którzyśmy przebiegali te morza przed laty — to moje wskazówki mogą się stać dla was czemś gorszem od trucizny“.
Jörgenson miał ulubieńców, z którymi mniej był milczący; od niego to właśnie usłyszał Lingard o Darat-es-Salam — „Wybrzeżu Zbiegów“. Jörgenson znał ongi — jak się wyraził — „wnętrze tego kraju, bezpośrednio po owych pradawnych czasach, gdy biało odziani Padrysowie wygłaszali kazania i walczyli po całej Sumatrze, tak że Holendrzy mieli porządnego pietra“. Jörgenson wyraził się coprawda trochę inaczej, ale powyższa parafraza oddaje dość dobrze treść jego pogardliwych słów. Lingard usiłował teraz przypomnieć sobie i zestawić pożyteczne dla siebie ustępy ze zdumiewających opowiadań starego Jörgensona; ale pozostało mu tylko w pamięci niejasne wyobrażenie o tej miejscowości i silne lecz niewyraźne poczucie niebezpieczeństw grożących przy dojeździe do wybrzeża. Namyślał się wciąż, a bryg — stosując się w ruchach do stanu duszy swego pana — ociągał się i zdawał się również namyślać, kołysząc się tam i sam w dni ciszy.
Właśnie z powodu tego wahania wielki okręt z New Yorku, naładowany skrzyniami z oliwą dla Japonji, przejeżdżając przez przesmyk Biliton, ujrzał pewnego ranka bardzo szykowny bryg, leżący w dryfie na właściwej drodze, trochę na wschód od Carimaty. Chudy szyper w surducie i tęgi pomocnik o gęstych wąsach uważali, że bryg jest prawie za piękny jak na statek angielski i zastanawiali się, dlaczego jego komendant spuszcza marsel bez żadnego widocznego powodu. Żagle wielkiego okrętu wiodły go naprzód, trzepocząc w lekkim powiewie, a gdy ujrzano bryg po raz ostatni daleko za rufą, główna reja była wciąż skantowana, jakby bryg kogoś oczekiwał. Lecz kiedy nazajutrz londyński kliper z ładunkiem herbaty przejeżdżał tą samą drogą, nie zobaczył już pięknego żaglowca, który dzień przedtem wahał się u rozstajnych dróg, biały i nieruchomy. Przez całą tę noc ostatnią Lingard rozmawiał z Hassimem, a nad ich głowami płynęły gwiazdy ze wschodu za zachód jak olbrzymia rzeka iskier. Immada przysłuchiwała się, to wydając ciche okrzyki, to wstrzymując oddech. Raz klasnęła w dłonie. Nikły brzask się pojawił.
— Będziesz traktowany jak ojciec mój w moim kraju — mówił Hassim. Gęsta rosa kapała z olinowania a pociemniałe żagle odcinały się czarno na bladym lazurze nieba. — Będziesz mi ojcem, który ku dobremu prowadzi.
— Będę wiernym przyjacielem i chcę być traktowany jak przyjaciel i nic więcej — rzekł Lingard. — Weź swój pierścień z powrotem.
— Czemu gardzisz mym darem — zapytał Hassim ze smutnym i ironicznym uśmiechem.
— Weź go — rzekł Lingard. — On pozostanie moim. Jakże mogę zapomnieć, że patrząc w oczy śmierci, troszczyłeś się o moje ocalenie? Przed nami jest jeszcze wiele niebezpieczeństw. Będziemy często rozdzieleni — aby pracować lepiej, dążąc do tego samego celu. Jeśli kiedy ty lub Immada zapragniecie natychmiastowej pomocy, gdy będę w pobliżu, poślij mi gońca z tym pierścieniem, a nie zawiodę was, jeśli żyw będę. — Spojrzał wokoło po bladym świcie. — Pomówię wprost z Belarabem, jak jest w zwyczaju u nas białych. Nigdy go nie widziałem, lecz jestem człowiekiem silnym. Belarab musi nam pomóc w odzyskaniu twego kraju, a gdy nasz cel będzie osiągnięty, nie pozwolę aby cię wyzyskał.
Hassim wziął pierścień i skłonił głowę.
— Czas nam wyruszyć — rzekł Lingard. Uczuł lekkie pociągnięcie za rękaw. Spojrzał za siebie i zobaczył, że Immada przyciska czoło do szarej flaneli. — Nie rób tego, dziecko! — rzekł łagodnie.
Słońce wzeszło nad nikłą, błękitną linją Wybrzeża Zbiegów.
Czas wahania przeminął. Człowiek i okręt, pracując w ścisłem zespoleniu, znaleźli drogę ku nikłej linji błękitnej. Nim słońce uszło pół drogi do miejsca swego spoczynku, statek został zakotwiczony na odległość strzału od błotnistych mangrowij, w miejscu gdzie przez sto lat lub więcej żaden okręt białego człowieka nie był chwytowi dna powierzony. Poszukiwacze przygód z przed dwóch wieków znali to miejsce z pewnością, gdyż byli nieuczeni i niezrównanie śmiali. Jeśli prawdą jest, co mówią niektórzy, że duchy zmarłych nawiedzają miejsca, gdzie trudzili się za życia i grzeszyli, to duchy te mogły teraz ujrzeć białą, wielką łódź o ośmiu wiosłach; u steru siedział spalony przez słońce brodaty mężczyzna w kapeluszu z włókien palmowych, z pistoletami za pasem. Łódź płynęła wzdłuż czarnego błota pełnego skręconych korzeni, szukając dogodnego wjazdu.
Mijali zatokę za zatoką; łódź pełzła zwolna naprzód jak potworny pająk wodny o wielkim odwłoku i ośmiu smukłych nogach... Czy śledziliście bezcielesnemi oczyma poszukiwania tych nieznanych, wczorajszych zdobywców, o wy, duchy zdobywców zapomnianych, którzyście w skórzanych kurtach — zlani potem pod stalowemi hełmami — atakowali palisady dziwnych pogan, dzierżąc długie rapiery, albo strzegli z muszkietem na ramieniu i lontem na panewce blokhauzów z drzewa nad brzegami rzek, które panują nad korzystnym handlem? Wy, co znużeni znojem walki, spaliście, zawinięci w opończe fryzyjskie, na piasku spokojnych wybrzeży, marząc o bajecznych djamentach i o dalekiej ojczyźnie.
— Tu jest otwór — rzekł Lingard do Hassima, który siedział u jego boku; słońce staczało się właśnie po lewej stronie za widnokrąg. — Oto otwór dość duży, statek może się tędy przedostać. Myślę, że to jest właśnie wejście, którego szukamy. Będziemy wiosłować całą noc wgórę zatoki, o ile zajdzie potrzeba, i niech mię djabli porwą, jeśli nie dotrzemy do legowiska Belaraba jeszcze przed świtem.
Położył ster na burtę a łódź skręciła pod ostrym kątem, znikając z wybrzeża.
I kto wie — może w owej chwili cienie dawnych zdobywców pokiwały mądrze cieniami głów i zamieniły między sobą cień tęsknego uśmiechu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.