Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

słować całą noc wgórę zatoki, o ile zajdzie potrzeba, i niech mię djabli porwą, jeśli nie dotrzemy do legowiska Belaraba jeszcze przed świtem.
Położył ster na burtę a łódź skręciła pod ostrym kątem, znikając z wybrzeża.
I kto wie — może w owej chwili cienie dawnych zdobywców pokiwały mądrze cieniami głów i zamieniły między sobą cień tęsknego uśmiechu.

V

— Co się stało w ostatnich czasach królowi Tomowi? — zapytywał któryś z kupców żeglarzy, gdy rozparci na krzesłach odpoczywali po zawziętej partji, rzuciwszy karty na stół.
— Tom nauczył się trzymać język za zębami, pewno knuje jakiś wściekle dobry interes — zawyrokował ktoś inny, zaś mężczyzna o zakrzywionym nosie i niemieckiem pochodzeniu, rzekomo agent holenderskiej firmy handlującej porcelaną — sławnej marki „Sfinks“ — wtrącił mściwie:
— Tajcie mu bokój, banofie — on jest żalony, żalony jak marcowy Häse. Brzed drzema miesiądzami otwieciłem go na bogładzie jeko ogrędu żeby bomófić o inderesach. A on otsywa się do mnie tak: — Fynoś się ban. — Tlaczeko? — mófię. — Fynoś się ban, bo inaczej fyszucę cię za purtę. — Talibóg! Czy dak się mófi o inderesach? Ja mu chcę sprzetać na handel małą zgrzynkę borcelany bierwszorzędnej margi, a on —
— Ha, ha, ha! Ja się tam Tomowi nie dziwię — przerwał właściciel poławiającego perły szkunera, który zawinął do Roads po zapasy. — Jakże, Mojżeszku, przecież na całej Nowej Gwinei niema ani jednego parszy-