Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wego ludożercy, któregobyś pan nie zaopatrzył w filiżankę i spodek. Przesyciłeś pan rynek, zrozumiano?
Jörgenson zatrzymał się obok rozmawiających — wyglądał przy stole do gry jak szkielet.
— To dlatego, że z pana jest szpieg holenderski — rzekł raptem groźnym tonem.
Agent marki „Sfinks“ zerwał się w nagłej pasji.
— Co? Co? Banofie, fy wszyscy mnie znacie! — Ani jeden muskuł nie drgnął na twarzach obecnych. — Znacie mnie — bełkotał mokremi wargami. — Jakto, fünf lat — toskonale mię znacie — borcelana — Verfluchte tarmozjady. Ich! Szpieg! Tlaczeko ja mam być szpiegiem? Brzeklęte angielskie kupczyki!
Trzasnęły drzwi. — Więc to taka sprawa? — spytał głos o amerykańskim akcencie. — Dlaczego nie zrobicie z nim końca?
— Ach, przecież tutaj tego zrobić nie możemy — mruknął jeden z graczy. — Twoja kolej, Trench, jedźmy dalej.
— Nie możecie? — wycedził głos o amerykańskim akcencie. Taka to z was banda synów Beliala — lojalna, przykładna, trzymająca się prawa? — nie możecie? No a teraz popatrzcie na te pistolety Colta, które sprzedaję. — Wziął na bok poławiacza pereł i słychać było, jak w kącie rozpowiadał mu coś z powagą. — Widzisz pan — tak się nabija — i — widzisz pan? — Rozległy się szybkie trzaski. — Czy to nie proste? A w razie jakiej awantury — powiedzmy z pańskimi nurkami — trzask, trzask, trzask — na wylot — jak sito — gwarantuję panu, że to wyleczy najgorszego rodzaju przekorę w każdym murzynie. Tak, dobrodzieju! Skrzynka na dwadzieścia cztery sztuki czy też pojedynczo — jak pan woli. Nie? A może armatki, Strzelby? Nie