Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tów, prowadzących handel w cieśninach, i każdy steward — czy to Chińczyk czy mulat — dodawał niechętnie jeszcze jedno nakrycie, nie czekając na rozkazy. Gdy kupcy żeglarze gromadzili się hałaśliwie wokół połyskujących butelek i szklanek na oświetlonej werandzie, stary Jörgenson wyłaniał się nad schodami jakby z głębi ciemnego morza i, podchodząc z niepewną siebie fantazją, brał pierwszą z brzegu szklankę.
— Piję za zdrowie was wszystkich. Nie — nie trzeba mi krzesła.
Stał niemy nad rozprawiającą gromadką. Milczenie jego było równie wymowne, jak wypowiadane raz po raz przestrogi niewolnika przy uczcie. Ciało Jörgensona zmarniało, co jest zwykłym udziałem ciała, umysł pogrążył się w zamęcie przeżytych lat, lecz kościsty zrąb jego olbrzymiej budowy przetrwał, jakby był z żelaza. Ręce mu się trzęsły, ale oczy były spokojne. Przypuszczano że wiedział dokładnie, jaki był koniec wielu tajemniczych ludzi i tajemniczych przedsięwzięć. Był sam jaskrawym przykładem przegranej, lecz wierzono że zna sekrety, które mogłyby niejednemu przynieść majątek; jednocześnie zaś panowało przekonanie, iż wiedza jego nie należy do tych, któreby mogły się przydać przeciętnie ostrożnemu człowiekowi.
Potężny ten szkielet, odziany w spłowiałą niebieską dymkę i pozbawiony zupełnie bielizny, wegetował jakimś sposobem. Czasami, gdy mu zaproponowano, przeprowadzał jakiś wracający do kraju okręt przez cieśniny Rhio, jednak przedtem zapewniał kapitana:
— Pan nie potrzebuje pilota; tamtędy można przejechać z zamkniętemi oczami. Ale jeśli pan chce, stawię się. Dziesięć dolarów.