Obłomow/Część trzecia/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Obłomow nie wiedział, jak stanąć przed Olgą, co ona powie, co on odpowie na to, i zdecydował się nie pojechać do niej w środę, a widzenie się odłożyć do niedzieli, gdy tam będzie tłum gości i rozmowa sam na sam będzie utrudniona.
Nie chciał jej opowiadać o głupich plotkowaniach ludzi, ażeby jej nie niepokoić tem, co się poprawić nie da; zamilczać także nie wypadało. Ukrywanie na nicby się nie przydało: ona spojrzeniem swojem wszystko wydobędzie z najgłębszych tajników jego duszy.
Zatrzymawszy się na tej decyzji, Obłomow uspokoił się trochę i napisał na wieś do sąsiada, swego pełnomocnika, prosząc go bardzo o rychłą odpowiedź, o ile można, najpomyślniejszą.
Potem począł rozmyślać nad tem, jak zużytkować długie pojutrze, które byłoby tak przepełnione obecnością Olgi, niewidzialną rozmową ich dusz, jej śpiewem. A tu tymczasem jakieś licho trąciło Zachara, ażeby zamącił wszystko tak nie w porę.
Zdecydował się pojechać do Iwana Gerasimowicza i zjeść u niego obiad, ażeby jakoś wypełnić ten dzień nieznośny, a do niedzieli będzie miał dość czasu, ażeby zastanowić się nad usprawiedliwieniem się — a może i odpowiedź ze wsi nadejdzie...
Nadeszło pojutrze. Zbudziło go szalone ujadanie psa i szarpanie się jego na łańcuchu. Ktoś wszedł na dziedziniec i o kogoś pytał. Stróż wywołał Zachara. Za chwilę Zachar przyniósł list do Obłomowa, który przyszedł miejską pocztą.
— Od panny Iljinskiej — rzekł Zachar.
— Ty skąd wiesz? — z oburzeniem spytał Obłomow. — Kłamiesz!
— Na letnisku takie listy były tylko od niej — gadał Zachar swoje.
— Czy zdrowa? Co to znaczy? — myślał Obłomow, rozpieczętowując list.
„Nie chcę czekać środy — pisała Olga — mnie tak przykro, gdy długo cię nie widzę. Jutro więc o trzeciej godzinie będę w Letnim Ogrodzie.“
I tyle.
Znowu zmąciła się jego dusza aż do dna, znowu począł szamotać się z niepokoju, jak mówić z Olgą, jaką maskę przybrać.
— Nie umiem... nie mogę! — myślał. — Od Sztolca trzeba się uczyć.
Uspokajał się tem, że Olga przyjedzie zapewne z ciotką, albo z jaką panią — naprzykład, z Marją Siemionówną, która ją tak kocha, że nie może napatrzeć się na nią. W jej obecności miał nadzieję ukryć w jakiś sposób pomieszanie, wiele mówić i być bardzo słodkim.
— W sam czas obiadowy — pomyślał, — także wybrała.
Podążał leniwie ku Letniemu ogrodowi.
Gdy tylko wszedł w długą aleję, spostrzegł, że z jednej ławki podniosła się jakaś zawoalowana kobieta i szła naprzeciwko niego.
Obłomow zgoła nie myślał, ażeby to mogła być Olga. — Sama! Nie może być! Nie zdecyduje się na to i nie znajdzie powodu wyjścia z domu.
Jednak... Ruchy jak gdyby jej — idzie lekko, jakby się ślizgała, pochylona trochę naprzód. Szyja i głowa Olgi. Wzrok schylony do ziemi, jakby tam czego szukała.
Inny poznałby po kapeluszu, po ubraniu, ale Obłomow, spędziwszy z Olgą cały ranek, nigdy potem nie mógł powiedzieć, w jakim była kapeluszu i sukni.
W ogrodzie prawie nikogo niema. Jakiś słuszny mężczyzna chodzi szybko — dla ruchu, dla zdrowia i dwie... nie damy, lecz kobiety z dwojgiem posiniałych od zimna dzieci.
Liście już opadły. Przez gałęzie drzew widać siedzące na drzewie wrony kraczące nieprzyjemnie. Zresztą, jasno, dzień piękny, a w dobrem ubraniu, nawet ciepło.
Zawoalowana kobieta podchodzi coraz bliżej.
— Olga! — rzekł Obłomow i, nie wierząc oczom swoim, zatrzymał się przerażony. — To ty jesteś? Ty? — pytał, biorąc ją za rękę.
— Jakże się cieszę, żeś przyszedł — mówiła, nie odpowiadając na jego pytania. — Myślałam, że nie przyjdziesz... lękałam się...
— Jakżeś tu zaszła? Jakim sposobem? — pytał roztargniony.
— Zostaw! Poco o tem mówić! Co za pytania! To nudne. Chciałam ciebie widzieć i przyszłam — oto wszystko!
Olga mocno ściskała mu rękę i wesoło, bez trosk żadnych w twarz mu patrzyła śmiało i otwarcie, ciesząc się chwilką, skradzioną losowi, tak, że Obłomow nawet zazdrościł, iż nie dzielił jej wesołego nastroju. Chociaż był bardzo stroskany, nie mógł nie zapomnieć się na chwilę, widząc twarz jej, pozbawioną tej skupionej myśli, która zwykle wyrażała się w ruchach brwi i w linijce na czole. Teraz stała przed nim bez tej poważnej dojrzałości w rysach twarzy, która tak go zawsze niepokoiła.
W tej chwili twarz jej wyrażała takie dziecinne zaufanie do swego losu, do szczęścia, do niego... Była pełna wdzięku.
— Ach, jak się cieszę, jak cieszę! — mówiła, uśmiechając się i patrząc na niego. — Myślałam, że cię dzisiaj nie zobaczę. Wczoraj taka mnie ogarnęła tęsknota, nie wiem dlaczego, żem napisała. Zadowolony jesteś?
Spojrzała mu w twarz.
— Cóż ty dzisiaj taki nachmurzony? Milczysz? Niezadowolony jesteś? Myślałam, że oszalejesz z radości, a ty jakbyś był senny. Zbudź się, mój panie, przy panu Olga.
Lekko, z wymówką odtrąciła go od siebie.
— Niezdrów jesteś? Co z tobą? — nalegała.
— Nie, zdrów jestem i szczęśliwy — dodał pośpiesznie, byle ona tylko nie wydobywała tajemnic z jego duszy. Niepokoję się tylko tem, jak ty sama...
— To już moja sprawa. Czy lepiej byłoby, gdybym przyjechała z ciotką?
— Lepiej, Olgo.
— Gdybym wiedziała, poprosiłabym ją — przerwała mu obrażonym głosem, wypuszczając jego rękę. — Myślałam, że dla ciebie niema większego szczęścia, jak gdy jesteśmy razem sami.
— I niema i być nie może! — rzekł Obłomow. — Ale jakże, sama jedna...
— Niema o czem długo gadać. Lepiej pogadajmy o czem innem — odpowiedziała spokojnie. — Słuchaj... coś ci miałam powiedzieć i zapomniałam...
— Czy nie o tem, jakeś tu przyszła sama jedna? — zaczął, oglądając się trwożliwie.
— Ach, nie! Ty ciągle swoje! Że ci się nie znudzi... Co ci chciałam powiedzieć? Wszystko jedno, potem sobie przypomnę... Jak tutaj pięknie, liście już opadły. Feuilles d’automne — pamiętasz V. Hugo? Tam, widzisz? Słońce, Newa... Chodźmy przejechać się łódką...
— Co tobie? Co ci Pan Bóg dał? Takie zimno... Ja tylko w płaszczu na wacie...
— Ja także bez futra. Cóż to znaczy? Chodźmy! Chodźmy!
Olga biegła prawie, wlokąc za sobą Obłomowa. On opierał się i mruczał. Wkońcu wsiedli do łodzi i popłynęli.
— Jak ty sama jedna przyszłaś tutaj? — powtarzał zakłopotany Obłomow.
— Powiedzieć, jak? — złośliwie zapytała, patrząc na niego, gdy już odpłynęli na środek rzeki. — Teraz można... już stąd nie uciekniesz, a tam — uciekłbyś.
— Jak? — zapytał z lękiem.
— Przyjdziesz jutro? — spytała zamiast odpowiedzi.
— Ach, Boże mój! — pomyślał Obłomow — ona, zdaje się, w duszy mojej wyczytała, że nie miałem zamiaru przyjść.
— Przyjdę.
— Od rana, na cały dzień?
Obłomow zawahał się.
— A więc nie powiem.
— Przyjdę na cały dzień.
— Otóż widzisz — poczęła mówić poważnie — dlatego prosiłam cię, abyś przyszedł dziś, aby ci powiedzieć...
— Co? — zapytał Obłomow przestraszony.
— Abyś... jutro przyszedł do nas.
— Ach, Boże! — przerwał niecierpliwie, — ale jak tu przyszłaś?
— Tu? — powtórzyła niedbale. — Jak ja tu przyszłam? Oto tak... prawda... Poczekaj... ale czy warto o tem mówić?
Olga zaczerpnęła dłonią wody i bryznęła mu w twarz. Obłomow drgnął. Nachmurzył się. Ona śmiała się.
— Jaka zimna woda. Ręka mi zupełnie zlodowaciała! Mój Boże! Jak wesoło, jak dobrze — mówiła, rozglądając się na wszystkie strony. — Jutro pojedziemy znowu, tylko już wprost z domu.
— A teraz nie prosto z domu? Skądże ty? — pytał pośpiesznie.
— Z magazynu.
— Z jakiego?
— Jakto — z jakiego? Przecież powiedziałam ci jeszcze w ogrodzie.
— Ależ nie powiedziałaś wcale — niecierpliwie zaprzeczył Obłomow.
— Nie powiedziałam? Dziwna rzecz! Zapomniałam. Wyszłam z domu ze służącym do złotnika.
— I cóż?
— Więc... Jaka to cerkiew? — spytała nagle wiosłującego i wskazała palcem.
— Która? Ta?
— Smolnyj! — niecierpliwie rzucił Obłomow — Cóż dalej? Poszłaś do złotnika, a tam?
— Tam... Jakie piękne rzeczy... Jaką bransoletkę widziałam!
— Ależ nie o bransoletkę pytam! — przerwał Obłomow — co potem?
— I tyle tylko... odpowiedziała roztargniona, ciekawem okiem wodząc po okolicy.
— A gdzież służący? — dopytywał się Obłomow.
— Wrócił do domu... — odpowiedziała, przypatrując się gmachom z przeciwnej strony Newy.
— A ty jak?
— Jak tam pięknie! Czyby nie można tam podpłynąć — rzekła, wskazując parasolką przeciwną stronę. — Ty przecież tam mieszkasz!
— Tak.
— Na jakiej ulicy? Pokaż.
— No, a ze służącym co się stało? — dopytywał się Obłomow.
— Służącego wysłałam po bransoletkę — rzekła niedbale. — On wrócił do domu, a ja poszłam do ogrodu.
— Jakże ty tak? — spytał Obłomow, wpatrzywszy się w Olgę.
Nadał swojej twarzy wyraz przestrachu — ona także.
— Mów poważnie, Olga, przestań żartować.
— Nie żartuję. Rzeczywiście tak! — odpowiedziała spokojnie. — Umyślnie zapomniałam w domu bransoletki, a ciotka prosiła, abym poszła do magazynu. Tybyś nigdy coś podobnego nie wymyślił — dodała dumnie, jak gdyby rzeczywiście zrobiła coś wielkiego.
— A jeżeli służący wróci?
— Kazałam powiedzieć, aby czekał na mnie, bo pójdę do innego magazynu — tymczasem przyszłam tutaj.
— A jeśli Marja Michajłowna spyta, w jakim jeszcze magazynie byłaś?
— Powiem — u krawcowej.
— A jeśli zapyta krawcowę?
— A jeśli Newa nagle do morza spłynie zupełnie..., jeśli łódka się przewróci, jeśli... cała Morska ulica i nasz dom się zawalą... jeśli mnie kochać przestaniesz... — mówiła i znowu bryznęła mu w twarz wodą.
— Ależ służący już wrócił, czeka... — mówił, ocierając twarz. — Hej, wioślarz, do brzegu!
— Nie trzeba, nie trzeba! — protestowała Olga.
— Do brzegu! Służący już z pewnością wrócił.
— Niech go... Nie trzeba!
Ale Obłomow zwyciężył i pośpiesznie poszedł z nią przez ogród. Olga przeciwnie, szła powoli, opierając się o jego rękę.
— Czego się tak śpieszysz? — mówiła. — Poczekaj. Ja chciałabym dłużej być z tobą.
Zwolniła jeszcze bardziej kroku. Szła, przytuliwszy się do jego ramienia i zbliska przyglądała mu się. Obłomow mówił długo i nudnie o obowiązkach, o długu. Olga słuchała niedbale, w zamyśleniu, schylała głowę wdół lub znowu podnosiła i wzrok na nim zatrzymywała. Myślała zupełnie o czem innem.
— Słuchaj, Olga — przemówił wreszcie Obłomow uroczyście — pod grozą twego gniewu i ściągnięcia na siebie twoich wymówek muszę ci jednak oświadczyć stanowczo, że zaszliśmy za daleko. Moja powinność, mój obowiązek nakazują mi, to ci powiedzieć.
— Co? — spytała niecierpliwie.
— Że robimy bardzo źle, widując się potajemnie.
— Mówiłeś już o tem jeszcze na letnisku.
— Tak, ale wtedy byłem w okresie marzeń. Jedną ręką odsuwałem, a drugą przytrzymywałem. Ty ufałaś mi, a ja... jak gdybym oszukiwał ciebie. Wtedy było to uczucie nowe...
— A teraz już nie nowe, i poczynasz się nudzić.
— Ach, nie, Olgo! Jesteś niesprawiedliwa. Było nowe — i dlatego nie można było panować nad sobą. Mnie wprost sumienie dręczy. Ty za młoda jesteś, mało znasz świat i ludzi... Masz duszę tak czystą, tak bardzo mnie kochasz, że ci nawet do głowy nie przychodzi, jak surowej naganie podlegamy oboje za to, co robimy, przedewszystkiem — ja...
— Cóż my robimy? — spytała Olga, zatrzymując się.
— Jakto — co? Ty oszukujesz ciotkę, potajemnie wychodzisz z domu, widując się sam na sam z mężczyzną... Spróbuj powiedzieć to wszystko w niedzielę przy gościach...
— Dlaczego mam milczeć? — rzekła spokojnie. — I owszem, mogę powiedzieć.
— I zobaczysz — mówił dalej Obłomow — że ciotka zemdleje, panie zaczną się żegnać, a mężczyźni śmiało i złośliwie popatrzą na ciebie.
Olga zamyśliła się.
— Ależ my już jesteśmy narzeczeni...
— Tak, tak, kochana Olgo — mówił, ściskając jej obie ręce — dlatego też ostrożniejsi powinniśmy być, tem surowsi dla siebie. Ja chcę z dumą prowadzić ciebie pod rękę tą samą aleją, śmiało wobec wszystkich, a nie potajemnie; chcę, ażeby głowy schylały się przed tobą ze czcią, ale nie żeby oczy przechodniów wpatrywały się w ciebie złośliwie i śmiało; ażeby w niczyjej głowie nie mogło zrodzić się podejrzenie, że ty, dumna dziewczyna, mogłaś, zawróciwszy sobie głowę, zapomnieć o wstydzie i wychowaniu, unieść się i złamać obowiązek...
— Nie wyzbyłam się ani wstydu, ani wychowania, ani obowiązku — dumnie odpowiedziała Olga, wysuwając rękę z pod ramienia Obłomowa.
— Wiesz, wiesz, mój aniele niewinny, nie ja to mówię, ale powiedzą ludzie, świat i nigdy ci tego nie przebaczą. Zrozum na miłość Boga czego ja pragnąłbym. Pragnąłbym, ażebyś także wobec całego świata była czystą i bez zarzutu, jaką jesteś w rzeczywistości.
Olga szła w zamyśleniu.
— Zrozum, dlaczego mówię ci o tem: ty będziesz nieszczęśliwą, a wtedy cała odpowiedzialność spadnie na mnie. Powiedzą, żem cię zwodził, że zakrywałem przed tobą przepaść umyślnie. Ty jesteś czystą i spokojną wobec mnie, ale kogo przekonasz o tem? Kto uwierzy?
— To prawda — drgnąwszy powiedziała Olga. — Słuchajże — rzekła stanowczo — powiemy wszystko ciotce i jutro niech nas błogosławi...
Obłomow zbladł.
— Co tobie? — spytała Olga.
— Poczekaj trochę... dlaczego tak się śpieszyć? — spytał pośpiesznie.
Usta mu drżały.
— Przecież przed dwoma tygodniami sam mnie nagliłeś? — pytała, patrząc uważnie na niego.
— Tak, wtenczas nie pomyślałem o niezbędnych przygotowaniach — a tego dużo! — rzekł Obłomow, westchnąwszy. — Poczekamy tylko na list ze wsi.
— Dlaczego czekać na list? Chyba taka lub inna odpowiedź może odmienić twój zamiar? — spytała, jeszcze baczniej wpatrując się w niego.
— Co za myśl! Nie. Potrzebny tylko dla różnych kombinacyj. Trzeba przecież powiedzieć ciotce, kiedy wesele. Z nią nie o miłości będziemy mówić, lecz o takich sprawach, do których teraz zgoła nie jestem przygotowany.
— To też będziesz o nich mówić, gdy list otrzymasz, a teraz wszyscy niech wiedzą, że jesteśmy narzeczeni i będziemy widywać się codziennie. Mnie przykro — dodała — ja męczę się temi długiemi dniami, wszyscy to widzą... nudzą mnie... złośliwie podejrzewają ciebie... Wszystkiego tego już mam dosyć!
— Mówią o mnie? — ledwie wymówił Obłomow.
— Tak, dzięki Soniczce.
— Otóż widzisz, widzisz! Nie słuchałaś mnie, rozgniewałaś się nawet wtedy!
— Co mam widzieć? Nic nie widzę. Widzę tylko, że ty jesteś tchórzem podszyty. Ja nie lękam się tego gadania.
— Nie jestem tchórzem, lecz tylko ostrożnym... Chodźmy stąd, na miłość Boga! Widzisz, powóz jakiś się zbliża. Może znajomi? Ach! Ładna będzie bransoletka... Chodźmy... chodźmy... — mówił przestraszony i zaraził Olgę swoim przestrachem.
— Rzeczywiście, chodźmy prędzej — prędko — prawie wyszeptała Olga.
Biegli prawie oboje aleją aż do końca ogrodu, nie przemówiwszy do siebie ani słowa. Obłomow niespokojnie patrzył na wszystkie strony, a ona zupełnie pochyliła głowę i zasłoniła twarz woalką.
— Wiec jutro? — spytała, kiedy już zatrzymali się przed tym magazynem, gdzie służący miał oczekiwać na Olgę.
— Nie, lepiej pojutrze... nie, raczej w piątek lub sobotę.
— Dlaczego?
— Widzisz, Olgo... ja ciągle myślę... może list nadejdzie.
— Przypuśćmy. Ale jutro przyjdź na obiad, słyszysz?
— Tak, tak, dobrze, dobrze! — rzekł pośpiesznie.
Olga weszła do magazynu.
— Ach, Boże mój! Do czegośmy doszli... Jaki ciężar spadł na mnie. Co ja teraz pocznę? Soniczka, Zachar, ci panowie...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.