O kawał ziemi/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł O kawał ziemi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Wśród dymu i ognia z niesłychaną odwagą się uwijał; w najniebezpieczniejszych miejscach narażał się, bez względu na siebie, i ratował familie robotników, które ogień śpiące zaskoczył. Była chwila, w któréj omało nie padł ofiarą własnego poświęcenia się. Było to koło mieszkania dozorcy, pod którém w piwnicach znajdowały się składy nafty. Ogień ogarnął już przednią część budynku, była więc obawa, że niezadługo dostanie się do piwnic i nastąpi wybuch, który powiększyłby pożar i rozniósł szeroko. Przytomny maszynista, kierujący tu obroną, wnet pośpieszył z ludźmi w stronę, gdzie wychodziło okratowane okno od piwnicy i miał zamiar zasypać loch piwniczy nawozem i częstem polewaniem go sikawkami uniemożebnić dostanie się tam ognia. Gdy się w tym celu zbliżono do okienka, spostrzeżono młodą dziewczynę, która przez kraty wyciągała ręce i rozpacznie wołała o ratunek. Była to córka dozorcy, która, w czasie nieobecności ojca, przebudzona zapewne płomieniem, co był objął już drzwi i okna, w przestrachu schroniła się do piwnicy. Ogień musiał ją tam prędko dosięgnąć, bo wraz z rękoma nieszczęśliwéj kłęby dymu tłoczyły się już przez kratę. Maszynista widział, że na wykonanie jego zamiaru już za późno. O ratowaniu dziewczyny nikt nie myślał nawet, bo się to wydawało niepodobném.
Wtém zjawił się Adolf. Na krzyk dziewczyny porwał od stojącego przy nim robotnika kilof i pobiegł bez namysłu do okienka, wołając innych za sobą. Napróżno ludzie, obok stojący, ostrzegali go krzykiem o niebezpieczeństwie — nie zważał na to, i kilofem począł rąbać mur koło okienka, chcąc pomódz dziewczynie do wydostania się z lochu. Ten czyn szalonéj odwagi i poświęcenia obudził szmer podziwu w patrzących.
Pytano, kto to taki? — gdyż robotnicy nie znali go jeszcze. Furman, który przypadkiem nadszedł, objaśnił ich, że to syn dziedzica. To dodało wielu odwagi. Jaki-taki pomyślał sobie, że śmiało może narazić swoje mizerne życie, jeżeli syn bogatego właściciela tak ryzykownie naraża swoje. Rzucono się więc z kilofami na pomoc, odrąbano mur kolo kraty, i nietylko udało się uratować dziewczynę, ale nawet zdołano zasypać loch i wstrzymać pożar u drzwi piwnicy. Adolf wyszedł bez szwanku z niebezpieczeństwa, tylko upadająca głownia wypiekła mu czarne znamię na czole. Stary Schmidt, który właśnie przybył w to miejsce w chwili, gdy syn jego, osłonięty kłębami dymu, uderzał silnie w mur kilofem, struchlał i zesztywniał z przerażenia. Znał bowiem całą wielkość niebezpieczeństwa. Nie miał siły utrzymać w ręce węża sikawki, upuścił go bezwładnie, zostawiając innym tę robotę, a sam, nieruchomy, jakby skamieniały, stał i patrzył sztywnemi oczyma przed siebie. Nie miał nawet siły krzyknąć, ani pobiegnąć na ratunek syna. Dopiéro kiedy niebezpieczeństwo minęło, gdy okrzyk radosny robotników doleciał do jego uszu — sztywne oczy puściły łzy obfite, i stary, drżąc ze wzruszenia i płacząc, jak dziecko, rzucił się na ramiona syna, który się zbliżył ku niemu.
— Niepoczciwe, niedobre dziecko! — mówił, łkając i ściskając go — tak się narażać! A czy ty nie wiesz, że ja mam ciebie jednego tylko? Ty, ty, ty ladaco! chciało ci się zucha udawać!
— Nie, kochany ojcze; ale chciałem ratować nieszczęśliwą, a zarazem nasz majątek. Bo zdaje mi się, że gdyby pożar był się dostał do składu nafty, nie obronili-byśmy już zakładu. Wszak prawda?
Robotnicy, stojący obok i przypatrujący się téj scenie, przyświadczyli głośno.
— Pal licho zakład! — rzekł z ferworem Schmidt. — Wolał-bym stracić sto takich fabryk, niż ciebie jednego. Nie pomyślałeś o tm. A to co? — spytał strwożony, spójrzawszy na czarną bliznę na czole.
— To spalona skóra; za kilka dni zginie bez śladu.
— To twój order, moje dziecko — rzekł Schmidt z dumą i pocałował syna w spalone miejsce. — Ci, co mordują ludzi i palą miasta, nie będą mieli nigdy tak szlachetnych orderów.
— Niech żyje nasz panicz! — zawołali chórem rozrzewnieni robotnicy, podrzucając czapki w górę.
Wśród tego ogólnego zajęcia się wszystkich czynem szlachetnego młodzieńca, jeden człowiek który może najwięcéj miał względem niego obowiązków wdzięczności, stał na boku i ponuro poglądał na gromadę, otaczającą Adolfa. Był to ojciec uratowanéj dziewczyny, dozorca Jakób. Robotnicy nazywali go Mrukiem, bo stronił od ludzi i nierad z nimi rozmawiał. Zawsze ponury, milczący, zasępiony chodził, i nikt się téż nie ubiegał o jego znajomość, bo cała jego postać odpychała od siebie i wstręt budziła. Spojrzenie miał takie, jakby dziesięć, wsi spalił; a twarz podłużna, wklęsła, jakiegoś ciemnego, blado-sinego koloru, żółtemi plamami piegów centkowana, niemiłe robiła wrażenie.
Zdawało się niepodobieństwem, żeby można być szczerym lub wesołym w towarzystwie tego człowieka. Nawet córka, co była jedyną istotą, z którą rozmawiał serdeczniéj, którą kochał, w towarzystwie jego nabrała posępności i zdziczała po trochu. Niektórzy mieli Mruka za człowieka złego i bali się go; inni mówili, że to już natura taka; ale i ci nawet nie starali się zbliżyć do niego.
Cierpiano go zaledwie. Sam właściciel go nie lubił; trzymał go więcéj z obowiązku wdzięczności; gdy bowiem ojciec Schmidta stracił miejsce w dobrach barona, Jakób dał mu wtedy w swéj chacie schronienie. Wprawdzie zrobił to więcéj dla upokorzenia starego, niż przez litość, dla pokazania mu, że musi potrzebować łaski tego, któremu córki swéj w zamężcie dać nie chciał i nieraz pastwił się wymówkami nad dogorywającym starcem; jednak Schmidt pamiętał zawsze, że ojciec jego skonał w chacie tego człowieka, i skoro przed rokiem, Jakób obdarty i zubożały, zjawił się u niego, prosząc o służbę, nie namyślał się ani chwili i dał mu miejsce dozorcy w kopalniach. Chciał przez to może także nagrodzić krzywdę, jaką dawniéj wyrządził był Jakóbowi. Gdy bowiem ten, będąc jeszcze lokajem we dworze, starał się o siostrę jego, — Schmidt, kierując się tu więcéj uprzedzeniem i wstrętem, jaki czuł do Jakóba, niż słusznością, bardziéj niż ojciec sprzeciwiał się temu małżeństwu.
Potém siostra ta znikła bez wieści, a Schmidt z tego powodu zawsze sobie robił wymówki, że gdyby nie był kierował się uprzedzeniem, siostra jego i Jakób byli-by może szczęśliwymi ze sobą. Przyjął więc do służby Jakóba, płacąc tem niejako dług z przeszłości i nawet lepiéj go uposażył, niż innych dozorców. Nie zdołał jednak tém przywiązać go do siebie. Mruk był zawsze mrukiem, odludkiem, nie umiał ani prosić, ani dziękować.
I teraz właśnie nie mógł zdecydować się iść podziękować Adolfowi za ocalenie córki. Był wzruszony szlachetném poświęceniem się syna Schmidta, nie mógł nie czuć wdzięczności za ocalenie córki, jedynéj na świecie istoty, która nie stroniła od niego i do któréj on się przywiązał; a jednak nie mógł znaléźć czy dość śmiałości, czy chęci, by zbliżyć się do młodzieńca i powiedziéć mu słów kilka. Z niespokojnych jego ruchów i częstych spojrzeń, rzucanych w stronę, gdzie stał Adolf, widać było, że namyślał się, czy iść, czy nie iść. Ale zanim się namyślił, Schmidt z synem już odeszli do domu. Nikt nie zwracał uwagi na dziwne zachowanie się starego Mruka, nikt się nawet nie dziwił, że nie zdobył się na podziękowanie Adolfowi, tak nie spodziewali się od niego czegoś podobnego, zwłaszcza, że widzieli, iż był zajęty córką, która z przestrachu dostała konwulsyi. Nie zważając wiec na niego wcale, porozchodzili się gasić dopalające się głownie. Mruk spójrzał za nimi pogardliwie, złowrogo i mruczał:
— Dlaczego żaden z nich nie zrobił tego? Dlaczego właśnie on? Ja nie chcę im być nic winien; oni mnie dłużni być powinni.
W téj chwili córkę, którą trzymał Mruk w objęciach, opuściły konwulsye; odetchnęła ciężko, błędnemi oczyma oglądała się wkoło, usiłując sobie przypomniéć, co się z nią stało. Potém spójrzała na ojca i spytała:
— Ojcze, gdzie ten piękny pan, co mnie wyratował?
— Poszedł już, poszedł — odmruknął niechętnie stary.
— Gdzie poszedł?
— Albo ja wiem.
— Kto on jest? Ja muszę się dowiedziéć. Nie mogła-bym żyć spokojnie, gdybym mu nie podziękowała. Winnam mu życie.
— Niéma potrzeby — odrzekł półgłosem stary. — Gdyby przyszło do obrachunku między nami, to może-by się pokazało, że nie my im, ale oni mnie są jeszcze winni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.