Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dająca głownia wypiekła mu czarne znamię na czole. Stary Schmidt, który właśnie przybył w to miejsce w chwili, gdy syn jego, osłonięty kłębami dymu, uderzał silnie w mur kilofem, struchlał i zesztywniał z przerażenia. Znał bowiem całą wielkość niebezpieczeństwa. Nie miał siły utrzymać w ręce węża sikawki, upuścił go bezwładnie, zostawiając innym tę robotę, a sam, nieruchomy, jakby skamieniały, stał i patrzył sztywnemi oczyma przed siebie. Nie miał nawet siły krzyknąć, ani pobiegnąć na ratunek syna. Dopiéro kiedy niebezpieczeństwo minęło, gdy okrzyk radosny robotników doleciał do jego uszu — sztywne oczy puściły łzy obfite, i stary, drżąc ze wzruszenia i płacząc, jak dziecko, rzucił się na ramiona syna, który się zbliżył ku niemu.
— Niepoczciwe, niedobre dziecko! — mówił, łkając i ściskając go — tak się narażać! A czy ty nie wiesz, że ja mam ciebie jednego tylko? Ty, ty, ty ladaco! chciało ci się zucha udawać!
— Nie, kochany ojcze; ale chciałem ratować nieszczęśliwą, a zarazem nasz majątek. Bo zdaje mi się, że gdyby pożar był się dostał do składu nafty, nie obronili-byśmy już zakładu. Wszak prawda?
Robotnicy, stojący obok i przypatrujący się téj scenie, przyświadczyli głośno.
— Pal licho zakład! — rzekł z ferworem