Niezwalczone sztandary/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Niezwalczone sztandary
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Robota wrzała.
Curuś wyszukał gdzieś byłych austrjackich podoficerów rachunkowych czy buchalterów, zawalił im stół papierami i kazał pisać, zakładać księgi rachunkowe, listy pułkowe i temu podobny „Schmarn” austrjacki, z którego Niwiński się śmiał, choć wiedział, że się bez niego obejść nie może. Niestrudzony chorąży agitował bez przerwy w dużym samarskim obozie jeńców, sprowadzał pojedynczych ochotników, myszkował, szukając, gdzieby zarekwirować maszyny do szycia, skądby wygrzebać krawców. Doktór pilnował Francuzów, wygrzebał skądś kilka Naganów, kupował łyżki, noże, widelce dla żołnierzy, inżynier klecił odezwy, Dworski rozpuścił swych skautów po kraju, wygrzebując z zapomnienia jakichś nadzwyczajnych ludzi, Niwiński uganiał za Czechami, godzinami warował pod wagonem Czeczka, kłócił się z oficerami intendentury. „Związek” został zalegalizowany i uznany, oddział rósł w oczach.
Przyglądał się Niwiński żołnierzom bacznie.
Legjoniścy, Dowborczycy, byli żołnierze austrjaccy czy niemieccy do munduru rosyjskiego nie mieli wstrętu żadnego. Brali z radością „rubaszki”, „szynele”, „bezkozyrki”, „sumki”, różny rosyjski sprzęt — brali poprostu jako czystą i nową „przyodziewę”. Tak samo było z rynsztunkiem, z bronią. Nie wyśmiewali się z niczego, stosowali się znakomicie do tego, co było, jako że prawdziwy żołnierz w każdym mundurze jest sobą. Lecz, jak gdyby ten mundur wpływał na ich psychologję — nabierali nowych manier. Inne było już tempo ruchów, inna pozycja zasadnicza, inny sposób trzymania broni, nawet — palenia papierosów.
Ale jednej rzeczy ci żołnierze przeboleć nie mogli — braku białego orzełka na czapce. Zależało na tym, aby wieść o organizowaniu oddziału polskiego nie rozeszła się przedwcześnie zbyt szeroko. Potrzebna była tajemnica tak ze względu na rząd samarski, który podpisywał legitymacje, ale nic nie wiedział, jak też ze względu na nieznajomość warunków za kordonem bolszewickim. Niwiński nie był pewny, czy w danej chwili działalność jego nie jest szkodliwa. Dlatego starał się wytłumaczyć żołnierzom, iż amaranty wszelkie są anachronizmem szkodliwym, że barwy polskie są biało-czerwone i zupełnie nie różnią się od czeskich i że noszenie na czapkach świecących orzełków jest nietylko zbyteczne ale nawet szkodliwe. Żołnierze słuchali, wzdychali, kiwali głowami, jeśli jednak brali wstążeczki to amarantowo-białe, zaś najchętniej przyszpilali do rosyjskiej furażki orzełka legjonowego, wyciętego z blaszanych puszek konserwowych. Demaskowało to całą robotę i narażało ją na niebezpieczeństwa i intrygi, ale któżby się poważył kazać znak Orła Białego zdjąć z czapki żołnierzowi polskiemu!
I było tajemnicą świętą a przecudną:
Ci prości ludzie Orła Białego rzadko kiedy widywali. Z pewnością nie byli „symbolistami”. Bili się pod różnemi sztandarami, salutowali je, umierali za nie. A gdy nadeszła chwila, tego białego orzełka musieli mieć i on był ich świętością, ich dumą. Nie było tu mowy o korzyściach materjalnych, o piękniejszym mundurze czy lepszem stanowisku, nie wchodziły w rachubę żadne względy, była wyłącznie religijna niemal cześć i miłość dla tego ptaka srebrnego, który, jeśli jest herbem narodowym to tylko ponieważ w prapoczątkach dziejów wylęgnął się z duszy narodu.
Nie zgłaszali się zato — oficerowie. Zaś oddział bez oficera — jest niczem. Organizowanie oddziału polskiego przy Czechach było ryzykiem, które w całości spadało na żołnierzy. Prosta rzecz — zczasem ci oficerowie przyjść musieli, zczasem! Ale w tej pierwszej chwili największej niepewności — nie było ich. Wszystkie wątpliwości, podejrzenia i obawy żołnierz sam musiał przezwyciężyć własnym biednym rozumem, własnym instynktem.
— Popatrz, kto chce chcieć a kto chcieć nie chce! — mówił z goryczą Niwiński do Curusia — A przecie żołnierz nie może być bez oficera! Ale czekaj — niema Polaka, będzie Czech!
— Żołnierze się będą wściekali!
— Żołnierze? Nie. Będzie się wściekał ten sabotażujący inteligent, że się bez niego obchodzi, a zaś ten — niech się wścieka. Ja nikogo prosić nie będę!
I tak stanął na czele kompanji Czech, młody student, „arnauta”, odznaczony orderami francuskiemi, serbskiemi i rosyjskiemi — Zaraz też wiele rzeczy żwawiej ruszyło z miejsca. Znalazła się dla eszelonu polskiego kuchnia polowa, wypłacono wreszcie pierwszy żołd, postarano się o tytoń, broń, amunicję.
Coraz częściej pojawiały się na ulicach czapki z białemi orzełkami.
Aż raz Curusiowi udał się cud.
Chodził on i chodził wciąż do obozu jeńców, gdzie sobie wielce upodobał jakichś dziewięćdziesięciu ośmiu Poznańczyków. Agitował, przekonywał jak mógł — twardzi byli, nie słuchali. Aż się rzucał czasem w nocy na pryczy, tak mu się tych Poznańczyków chciało. Naraz jednego poranku Niwiński ujrzał na tyłach eszelonu całą gromadę obrośniętych i trochę zafrasowanych, lecz mocnych, solidnie wyglądających, czystych żołnierzy niemieckich.
— Co to takiego?
— Poznańczycy przyszli! — z dumą obwieścił Curuś.
Przyszli — ale nie bardzo, bo kiedy Niwiński w zwykłej przemowie poruszył punkt, iż kto się bije z bolszewikiem, ten się bije z Niemcem, ludzie się zaniepokoili.
Curuś zagryzł wargi, i zbladł.
Wówczas Niwiński zrozumiał.
Poczciwy chorąży wiedział, iż wśród Poznańczyków jest większość zręcznych rzemieślników, bardzo w wojsku potrzebnych. Wobec tego obiecał im, że ich weźmie do wojska jako rzemieślników. Idea — w zasadzie dobra — była niebezpieczna, bo w gruncie rzeczy ludzi tych Czesi każdej chwili mogli powołać, jeśli nie na front, to do służby garnizonowej. Narazić się na ich odmowę znaczyło rozbić sobie kompanję i tak jeszcze niezbyt sklejoną.
Niwiński, oszczędzając chorążego, natychmiast wyjaśnił żołnierzom sytuację.
Jeden z nich, młody, barczysty landszturmista, machnął ręką i wskoczył do wozu.
— Niech byndzie! Jo ide!
Ale drudzy pokręcili głowami i zaczęli się wymawiać.
Żal, strasznie żal było Niwińskiemu, iż tylu żołnierzy dobrych, porządnych może stracić. Ale cóż to? Ma się ich prosić?
— Odprowadzić ich do obozu! — krzyknął na wartę.
Żołnierze polscy z bagnetami na karabinach otoczyli smutną gromadę rodaków.
Serce się rwało.
Był cudny dzień, niebo przeczyście błękitne, promienne, wesoły gwar życia dokoła, ciepło... Żołnierze z orzełkami białemi na czapkach zlecieli się ze wszystkich stron i złą, drwiącą gromadą obstąpili odchodzących powoli... A ten jeden, który wskoczył do wozu, poczerwieniał, wzruszył się tak, że aż się cały spocił i, trzymając się drzwi, jakby się gwałtem wstrzymywał, aby nie wyskoczyć, łamał się ze sobą i wołał:
— Ej, ostańcie! Nie chocie! Nie wracojcie! Walek! Ostań-że! Gdzież to idziesz! Ostań sie!
Wołał tak na nich, póki nie odeszli wszyscy.
A potem stanął nieruchomy.
— Może i wy chcecie iść za nimi? — zlitował się nad nim Niwiński.
— Nie, ostanę!
A po chwili uspokoił się i dodał z uśmiechem.
— Oni tu wszyscy wrócą.
Było bez nich, jak gdyby eszelon osierociał.
Chorąży mało nie płakał.
— Tacy dobrzy żołnierze!
A Niwiński skakał do niego:
— Ja ci tyle razy mówiłem, żebyś nie kłamał, nie zwodził ludzi! To nie agitacja wyborcza lecz ideowy werbunek. Oszukiwać nie wolno choćby dlatego, aby nie dopuszczać do takich kompromitacyj! Popatrz, jak to podziałało na żołnierzy, jak humory odrazu potracili! Nie kłam nigdy! Może być, że ja nie umiem, że robię źle, ale ja tę robotę prowadzę a ty mi ją rozbijasz! Miej mnie za durnia, lecz pysk trzymaj i rób co ci każę, inaczej nic z tego nie będzie!
Ale w dwie godziny później znowu dał się za eszelonem słyszeć tupot licznych nóg.
Poznańczycy wrócili — do jednego.
— Zgadzamy się na wszystkie warunki. Dajcie nam wstążeczki.
Jak gdyby spadł na nich rój biało-amarantowych motylków.
To Niwiński, nie mogąc się powstrzymać, wysypał na nich kopertę z wstążeczkami.
To znów drugim razem, dano mu znać, że do kancelarji eszelonowej — do tejże jego „ciepłuszki” — przyszło dwunastu jakichś panów.
Wstali wszyscy, kiedy wszedł i aż ciemno zrobiło się w „ciepłuszce”, takie to były olbrzymie, ogromne, potężne chłopy, piece chodzące — wszyscy ubrani bardzo przyzwoicie, dostatnio, wszyscy spokojni, poważni.
Również Poznańczycy. Jeńcy wojenni — z zawodu kupcy. Pozakładali w Samarze sklepy, porobili przez czas wojny majątki, ludzie solidni. Przyszli, widząc, że tu organizuje się wojsko polskie. Oni stanowią organizację, tropiącą wyłącznie machinacje niemieckie w Rosji i stosunki szpiegowskich ekspozytur niemieckich z bolszewikami. W sprawie wojska nie orjentują się zupełnie.
Niwiński dał odpowiedź szczerą, jasną. Wojna nie jest przegrana ani rozegrana, zatem należy robić, co się da. — O froncie nad Wołgą nikt nie myślał. Dziś pokazuje się, że tu można coś robić, więc się robi. Jak? Jak można. Równocześnie jednak choćby się chciało nic robić — nie można. Ludzie widzą, że tu jest wolny teren pracy, domagają się jej. Całe zadanie polega na gromadzeniu rozproszonych sił. Co z temi siłami później począć, to pokażą okoliczności, może powiedzą powołani do tego ludzie. Wynik ostateczny przewidzieć trudno.
Olbrzymy wielkopolskie wstały, podziękowały krótko, powiedziały, że za trzy dni dadzą odpowiedź i wyszły. A po trzech dniach przyszli znowu wszyscy i oświadczyli krótko:
Dane sobie wyjaśnienia rozważyli i postanowili, że młodsi pójdą do wojska a zaś starsi ofiarują wszelką pomoc, jaką dać mogą. Dla tych, którzy mają wstąpić do wojska proszą o zwłokę w celu sprzedania sklepów i zwinięcia interesów.
Nie siadając tym razem, ukłonili się i wyszli.
Choć to było niewiele, garść dwustu ludzi nawet nie licząca, oddział ciągnął do siebie i coraz głośniej robiło się o nim w mieście i okolicy. Przyjeżdżali ochotnicy ze Syzrania, ze Stawropola. Wreszcie i jeńcy austrjaccy w obozie samarskim, gdzie im z pewnością słodko nie było, oświadczyli gotowość zgłoszenia się do wojska polskiego w charakterze robotników. Tym razem przyjęto ich i umieszczono w eszelonie, wiedząc, jak zaraźliwie podziała na nich widok orzełków, wstążeczek i żołnierzy. Dawano im taki sam wikt jak i żołnierzom, tylko bez tytoniu. O wstążeczkach oczywiście ani mowy. Skutek był taki, że wkrótce wszyscy znaleźli się w szeregach.
Równocześnie „omdlewający wytworniś” urządzał wiece ludowe, na których występował też Niwiński i Ryszan. Zgromadzeni obywatele biadali boleśnie nad bratobójczością wojny i domagali się zaprzestania przelewu krwi, zato obywatelki obsypywały żołnierzy kwiatami.
A na „tupiku” do eszelonu polskiego przystawiano dzień w dzień nowe wozy.
Wyciągał się ich długi wąż, rósł, potężniał.
Czasami, gdy nocą późną szczęknęły gdzieś zasuwy wozu, można było myśleć, że ten znudzony, śpiący, czarny potwór ziewa i kłapie groźnie stalowemi szczękami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.