Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może i wy chcecie iść za nimi? — zlitował się nad nim Niwiński.
— Nie, ostanę!
A po chwili uspokoił się i dodał z uśmiechem.
— Oni tu wszyscy wrócą.
Było bez nich, jak gdyby eszelon osierociał.
Chorąży mało nie płakał.
— Tacy dobrzy żołnierze!
A Niwiński skakał do niego:
— Ja ci tyle razy mówiłem, żebyś nie kłamał, nie zwodził ludzi! To nie agitacja wyborcza lecz ideowy werbunek. Oszukiwać nie wolno choćby dlatego, aby nie dopuszczać do takich kompromitacyj! Popatrz, jak to podziałało na żołnierzy, jak humory odrazu potracili! Nie kłam nigdy! Może być, że ja nie umiem, że robię źle, ale ja tę robotę prowadzę a ty mi ją rozbijasz! Miej mnie za durnia, lecz pysk trzymaj i rób co ci każę, inaczej nic z tego nie będzie!
Ale w dwie godziny później znowu dał się za eszelonem słyszeć tupot licznych nóg.
Poznańczycy wrócili — do jednego.
— Zgadzamy się na wszystkie warunki. Dajcie nam wstążeczki.
Jak gdyby spadł na nich rój biało-amarantowych motylków.
To Niwiński, nie mogąc się powstrzymać, wysypał na nich kopertę z wstążeczkami.
To znów drugim razem, dano mu znać, że do kancelarji eszelonowej — do tejże jego „ciepłuszki” — przyszło dwunastu jakichś panów.
Wstali wszyscy, kiedy wszedł i aż ciemno zrobiło się w „ciepłuszce”, takie to były olbrzymie,