Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie siadając tym razem, ukłonili się i wyszli.
Choć to było niewiele, garść dwustu ludzi nawet nie licząca, oddział ciągnął do siebie i coraz głośniej robiło się o nim w mieście i okolicy. Przyjeżdżali ochotnicy ze Syzrania, ze Stawropola. Wreszcie i jeńcy austrjaccy w obozie samarskim, gdzie im z pewnością słodko nie było, oświadczyli gotowość zgłoszenia się do wojska polskiego w charakterze robotników. Tym razem przyjęto ich i umieszczono w eszelonie, wiedząc, jak zaraźliwie podziała na nich widok orzełków, wstążeczek i żołnierzy. Dawano im taki sam wikt jak i żołnierzom, tylko bez tytoniu. O wstążeczkach oczywiście ani mowy. Skutek był taki, że wkrótce wszyscy znaleźli się w szeregach.
Równocześnie „omdlewający wytworniś” urządzał wiece ludowe, na których występował też Niwiński i Ryszan. Zgromadzeni obywatele biadali boleśnie nad bratobójczością wojny i domagali się zaprzestania przelewu krwi, zato obywatelki obsypywały żołnierzy kwiatami.
A na „tupiku” do eszelonu polskiego przystawiano dzień w dzień nowe wozy.
Wyciągał się ich długi wąż, rósł, potężniał.
Czasami, gdy nocą późną szczęknęły gdzieś zasuwy wozu, można było myśleć, że ten znudzony, śpiący, czarny potwór ziewa i kłapie groźnie stalowemi szczękami.