Niezwalczone sztandary/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Niezwalczone sztandary
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Po wzięciu Penzy zapanowała wśród Czechów olbrzymia radość.
Bez dział, w kilka tysięcy ludzi zaledwie, w przeciągu doby wzięli duże, dobrze uzbrojone miasto, z małemi stosunkowo stratami, które pozwolili sobie ustalić na liczbie siedemnastu zabitych i kilkudziesięciu rannych, podczas gdy bolszewików padło około czterystu.
Rosjanie bili się po swojemu, szafując krwią szczodrze, ale niepotrzebnie.
Czesi czuli, że teraz żadna przeszkoda nie potrafi ich wstrzymać.
— Pojedziemy do Władywostoku! — wołali. — Nie oddamy broni, armat nabierzemy, ile zechcemy, a kto nam na drodze stanie — rozsiekamy!
Naprędce sklecony pociąg pancerny natychmiast wraz z paru eszelonami ruszył ku Syzraniowi i mostowi syzrańskiemu. Czesi nie mieli wprawdzie zamiaru zatrzymywać się dłużej w Penzie, jednakże tak dla własnego bezpieczeństwa, jak też, aby dać ludności upragnioną przez siebie możność bronienia się na wypadek pogromów i powrotu bolszewików, zaczęli organizować i uzbrajać straż obywatelską. Zaś ludność, widząc to i przekonana, że to początek końca rządów znienawidzonych bolszewików, nie taiła radości i na każdym kroku jawnie okazywała Czechom swą wdzięczność.
— Byłoby lepiej, gdyby się oni mniej cieszyli a więcej zbroili — mówił Ryszan, który pełnił funkcje komendanta miasta. — Ale to dzieci. Pojąć nie mogą, że my pojedziemy dalej, że oni zostaną tu sami i że bolszewicy na nich będą się mścili za swe niepowodzenie.
Brano też łup wojenny, który zresztą słusznie się wojsku należał, bo intendantura rosyjska oddawna już przestała o niem myśleć i żołnierze byli obdarci. Więc zwożono naprędce mundury, szynele, bieliznę, buty, amunicję, broń, derki, kociołki żołnierskie, połcie słoniny, mąkę, cukier, który służył też jako artykuł do handlu zamiennego z chłopami, łapczywszymi na ten towar niż na pieniądze, ładowano też tytoń i co było — z koszar czerwonej armji, intendantury i magazynów sowjeckich. Żołnierze „bielili“ z radością i systematycznie, zaopatrując się nawet w gramofony, zdobyte na „burżujach“ przez muzykalnych „krasnoarmiejców“.
Z dokumentów, znalezionych w komisarjacie czeskim, zdrada komunistów czeskich wynikała jak na dłoni.
Już podczas walk rozprawiali się z nimi żołnierze bezwzględnie i bezlitośnie. Niwiński słyszał, co opowiadano o zaskoczeniu komunistów czeskich na jakiejś wieży.
— Ja do niego przychodzę — opowiadał żołnierz czeski — a on mówi „nazdar” i rękę mi podaje! Powiadam mu: To ty mi tu „nazdar“? — sięgam ręką do „pulemiotu“ a „pulemiot“ gorący. O, ty sakramencki kluku! I jeszcze „nazdar“! Wzięliśmy go i zrzuciliśmy go z wieży razem z jego „pulemiotem“. Sou to darebaci! A był tam jeszcze jakiś pop ruski. Ten mi też powiada „nazdar!“ Jak go wyrznę kolbą w piersi „nazdar“ — poleciał przez okno!
Oburzenie na komunistów czeskich było niezmierne. Żołnierze, mówiąc o nich bledli i zgrzytali zębami, przysięgając, iż złapanych w Penzie przywódców strącą z mostu syzrańskiego do Wołgi, tymczasem zaś zamknęli ich w osobnej „ciepłuszce“, gdzie mimo sprzeciwu straży i oficerów, pastwili się na nimi, kłując ich szpilkami i bijąc bez miłosierdzia po twarzy.
Z tem wszystkiem jednak długo w Penzie nie popasano i po dwuch dniach dość rabunkowej gospodarki i prób zorganizowania „burżujów”, eszelony czeskie długim wężem ruszyły na wschód. Syzrań nie stawił oporu, przeciwnie, zaskoczony wypadkami onemi, według danych sowjeckich na dłuższą metę, wysłał do Czechów na dworzec delegację z prośbą o przysłanie choćby minimalnego garnizonu w celu ochrony przed czernią składów ze spirytusem. To wdzięczne i humanitarne zadanie Czesi jednak powierzyli „sowjetowi“ syzrańskiemu, pewni, iż każdy pozostawiony przez nich w mieście garnizon, ulegnie wycięciu w pień, im mniejszy tem oczywiście prędzej. Odmówili tedy, wciąż jeszcze licząc, być może, na ewentualne załagodzenie sporu z bolszewikami, zaznaczywszy przytem uroczyście, oni sowjetom wojny nie wydali, a tylko bronili się i będą się bronili przeciw tym, którzy na nich napadają lub chcą powstrzymać ich w drodze.
W gruncie rzeczy obie strony niezbyt były pewne swych sił i dlatego wolały uniknąć zatargu. Czechom było to niezmiernie na rękę. W ten sposób sprawa została załatwiona na razie ku obopólnemu zadowoleniu, jako że obie strony do boju się nie rwały, Syzrańczycy zaskoczeni, zaś Czesi niespokojni trochę o most syzrański i śpieszący się za Wołgę.
Nie stanął im jednakże nikt na drodze i pociąg pancerny, jadący wciąż w przedniej straży, nie natrafił na żaden opór. Przeto Czesi natychmiast obsadzili most i wzięli pod obstrzał działowy całą okolicę — działa znaleziono w Penzie — kontrolując bacznie ruch na rzece. Przeprawa przez Wołgę była zapewniona.
Wówczas dopiero ogarnęło Czechów radosne rozrzewnienie. Więc przecie historja nie zdradziła, więc przecie udało się, więc przecie postawili na swojem! Sami przed sobą bali się zdradzić z tem uczuciem, starali się utrzymać powagę i spokój, ale z min, sztucznie obojętnych widać było, że ich duma rozsadza. „Sława nam:“ — wołali od czasu do czasu z silnym akcentem na „nam”. Wiedzieli, że czynów ich bolszewicy nie będą mogli utrzymać w tajemnicy, a zatem, że cały świat pisać o nich będzie i mówić, bo to już chyba pierwszorzędna senzacja: Największy w Europie most w głębi Rosji obsadzony przez wojska czeskie, wojska narodu, który państwa własnego niema! Chciwi sławy i chełpliwi, jak wszyscy Słowianie promienieli dumą. Od tej chwili Wołga stała się tym żołnierzom droga, omal że nie na równi z Wełtawą lub Łabą.
Zagrawszy swe zawołanie — stary, obumarły już sygnał trąbki pocztowej — eszelon sztabu dywizji wyjechał z dworca penzeńskiego i stanął nad Wołgą dopiero o świcie — ale ani Ryszan ani Niwiński, „mieszkający“ tuż obok niego w eszelonie sztabowym, nie spali jeszcze. Obaj przyjaciele, otwarłszy drzwi wagonu, usiedli obok siebie na stopniach i patrzyli. Pociąg jechał powoli wsiami, leżącemi nad brzegiem rzeki. Wioski spały, otulone sadami, stojącemi w bladoróżowem i srebrzystem kwieciu. Na modrą wodę rzeki przygasającem srebrem prószył zachodzący księżyc. W powietrzu była świeża, modra cisza rodzącego się poranku, spokój i wonna świeżość nocy wiosennej, tającej w świetle dnia.
Rzeką sunął cicho wielki, biały parowiec. Daleko huknął wystrzał armatni. Zatańczyły na wodzie przywiązane do palów nadbrzeżnych czarne łódki rybackie.
Plantu kolejowego bacznie strzegli żołnierze czescy, niewyspani, zziębnięci, szarzy i bladzi w świetle porannem. Wszyscy mieli kwiaty u hełmów. Widząc siedzących na stopniu wagonu młodych ludzi, uśmiechali się do nich radośnie. Jeden z nich rzekł:
— Besztrajujemy całą okolicę w pobliżu mostu. Jednemu statkowi ustrzeliliśmy zadek. Kiedy będziemy mieli własną flotę?
Ryszan mówił:
— Wołga! Rozumiesz to? Myśl czeska nie będzie tu już praw pozbawiona! Widzisz tego kluka, tego małego żołnierza-tułacza? Hełm na łbie, u hełmu gałązka bzu, na bagnecie się oparł, stoi sobie mocno na krzywych nogach z wypiętym kuprem i uważa. Rozumiesz? On nie tylko na warcie stoi, on wie, że w tej chwili Wołga należy do niego i on kocha ją za to, bo wie, że ona jest dziś granicą jego czeskiej duszy. On tu tworzy poezję i historję czeską. O, jak kiedyś w te strony będą biegły oczy i dusze artystów i poetów czeskich, jak oni cień tego żołnierza będą chcieli wywołać z przeszłości.
— Dla was takie cuda są nowością! — odparł Niwiński — My oddawna już w tem pracujemy.
Ale Ryszan, wpatrzony w rzekę, mówił:
— Kiedyś sądziłem, że mistyczną, tajemniczą, zaklętą rzeką Słowiańszczyzny jest Dźwina.
— Wszystkie rzeki Słowiańszczyzny są święte! — wtrącił Niwiński.
— Ale Dźwiny do rewolucji Niemcy w żaden sposób sforsować nie mogli. Dźwina! Co za imię cudne! Uważasz, że piękna i sławna rzeka jest jak piękna i sławna kobieta. Serce bije jak bęben, kiedy się ją ma pierwszy raz zobaczyć.
Pokazała się mała i cicha stacyjka z napisem „Batraki“.
Eszelon zwalniał coraz bardziej w biegu, wreszcie stanął.
Ryszan wychylił się.
— O, przed nami stoi kilkanaście eszelonów! Nie ruszymy się stąd tak prędko. Chodźmy spać. Czekają nas piękne rzeczy. Jak to mówi Brzezina: Będziemy patrzyli w przyszłe dni jak w uwieńczoną zielenią jasność słoneczną, idącą ku nam przez rząd drzwi oszklonych.
Eszelon dywizyjny dopiero popołudniu wjechał na most.
Tu, gdzie nigdy jeszcze, nawet za bolszewickich czasów, nie wolno było wjeżdżać pociągom z otwartemi oknami, zaś na korytarzach i u drzwi wagonów stały straże z nabitemi karabinami, teraz swobodnie gospodarowali obcy żołnierze a chór młodych głosów śpiewał na całe gardło:
— Wołga, Wołga, mat' radnaja —
Dzień był słoneczny, olbrzymia rzeka, zebrana wiatrem w drobne, białe zmarszczki, stalowo-niebieska, majestatyczna. Na środku mostu chłodem od niej powiało i szumiącym wiatrem — był to oddech olbrzymki. A gdy pociąg, minąwszy z nieufną powolnością most, zaczął się oddalać, rzeka, rzekłbyś, kusić i nęcić uwzięła się odjeżdżających. Mieniła się wszystkiemi odcieniami błękitu, to modra cudnie, jak marzące jeziora włoskie, to aż granatowa, jak czarny szafir, dysząca czarem i nieokreśloną tęsknotą, podobną do nieokreślonej obietnicy.
— Cóż ty mi dasz? — myślał Niwiński, patrząc na rzekę. — Piękność jest nieustającem obdarowywaniem, więc cóż ty, krasawico, masz dla mnie? A nie łatwo mnie kupić, modrooka, bo choć piękna jesteś niezrównanie, mam ja już swą kochankę o srebro-zielonych warkoczach, daleką, dawno niewidzianą... Cóż ty mi dasz?
Nie zanosiło się na flirt i baraszkowanie.
Kilka wiorst za mostem eszelon znowu stanął.
Tam daleko, przed eszelonami, miała być jakaś olbrzymia fabryka, zaludniona przez tysiące zbrojnych robotników, którzy rzekomo zamierzali wydać Czechom bitwę. Była to wielka, artyleryjska fabryka amunicji a nazywała się Iwaszczenkowo.
Czesi przedewszystkiem rozesłali ludzi na wywiad.
Eszelony stały.
Oficerowie i żołnierze wysiedli z wozów i rozmawiali, leżąc na zielonem uboczu wysokiego nasypu kolejowego. Widać było wioskę: Domy czarne, ciche, łąki zielone, na grzbietach wzgórz niezliczone czarne, skrzydłami wymachujące wiatraki, a nad niemi, jakby dęte obłoki srebrne, lekkiem tchnieniem perłowem owiane.
Czesi byli w doskonałych humorach.
— Życie — malina! — wołał Ryszan, stojąc uśmiechnięty na zboczu wysokiego nasypu kolejowego — Malina tem słodsza i czerwieńsza, im śmierć bliższa. Za to, co przeżywamy, można odpuścić winy bolszewikom.
— Zwłaszcza tym, którzy już ziemię gryzą — zgodził się siedzący niedaleko oficer.
Rozległ się huczny śmiech.
Po kilku godzinach eszelony zaczęły ruszać.
— Siadajcie, bracia, jedziemy! — wołano z eszelonu sztabu dywizji.
Oficerowie hurmą skoczyli do wagonów, potrącając się i mocując ze sobą. Niwiński zderzył się silnie z Czeczkiem i wraz z nim wtoczył się na korytarzyk.
A Czeczek, wesoły i zadowolony z siebie, rzekł naraz:
— No, nareszcie znowu jesteśmy we wozach, jak przed pięciuset laty. Teraz już wszystko pójdzie dobrze. Panie Wojciechu, a tobie co się stało? Cóżeś ty taki pochmurny? Głowa do góry! Teraz już z pewnością pojedziemy na Daleki Wschód.
Niwiński uśmiechnął się kwaśno.
Podłe dręczyło go uczucie, podłe, ale niemożliwe do zwalczenia! Zawiść narodowa.
Napróżno chciał ją zagłuszyć, wałęsając się po wagonie od przedziału do przedziału, szukając towarzystwa, wdając się w dysputy polityczne. Wibrujący dumą i szczęściem Czesi, przejęci swym tryumfem, rozstrzygali wszystko kategorycznie, niemal rozkazująco a nawet śmiech ich brzmiał poczuciem wyższości nad drugimi.
Zmęczony tem przeszedł Niwiński do drugiego przedziału, który zajmowało dwuch socjal-rewolucjonistów, wyzwolonych przez Czechów w Penzie, niejaki Bruszwit, Łotysz, i jeszcze jakiś jegomość o paskudnej gębie zdegienerowanego neurastenikainteligienta.
Łotysz, olbrzymi, smagły chłop z twarzą zaślinionego wyżła, wyglądający i ruszający się w mundurze, jak prosty żołnierz, którym też niewątpliwie był, polemizował z Ryszanem. Z polemiki tej wynikało, że „es-erzy“ opierają akcję przeciw bolszewikom — robotnikom na elemencie włościańskim, jakoby nie bolszewickim, że finansowo popiera ich Francja, że w rzeczywistości to właściwie oni pracują pod firmą jenerała Dutowa w gubernji orenburskiej, że mają swoją silną organizację w Samarze i na Zawołżu i że za główny teren swego działania obrali właśnie zasiedlone ludnością rolniczą ziemie zawołżańskie, gdzie zamierzają zorganizować swą „bazę“ działań antybolszewickich, niezależną „republikę es-erowską“, któraby mogła prowadzić wojnę z „bolszewją“.
Było to istotnie tak zajmujące, że Niwiński na chwilę zapomniał o swoim zmartwieniu.
— Oto nowy Romulus i Remus, założyciele i twórcy nowego państwa! — ucieszył się w duchu. — Proszę, czego to niema w tych eszelonach!
— A skądże wzięliście się w Penzie? — zapytał naraz Bruszwita.
— Jechaliśmy właśnie za Wołgę w celu wywołania akcji przeciw bolszewikom. Bolszewicy byli na naszym tropie, mieli nas aresztować. Na szczęście wybuchła bitwa pod Penzą i — jesteśmy wolni.
— Doprawdy, co za dziwny zbieg okoliczności! — zdumiał się Niwiński.
Pomyślał, lecz nie powiedział:
— Kto to był tak przewidujący, kto wysłał tych ludzi za Wołgę tak, aby przecie w ostatniej chwili zdążyli...
Bruszwit mówił chętnie, dużo, szczerze i z zapałem, jak człowiek, który, podejrzewając, iż jest nieznacznie badany, stara się wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Cechowała go faktycznie duża inteligiencja. Oczytany był, jak więzień polityczny, czytał wszystko z najrozmaitszych działów. Wyrażał się znakomicie, żargonem wiecowym władał świetnie, słownik miał bogaty, bujny, wyobraźnię żywa, wogóle robił wrażenie człowieka silnego i twórczego. Mimo to Niwiński, słuchając go, nie mógł się oprzeć wrażeniu, iż patrzy na aktora, który w danym razie — może zapomnieć roli i skompromituje swego partnera.
— Przepraszam was! — upewniał się jeszcze raz. — Więc wy jedziecie zakładać w Rosji nową republikę na podstawach socjal-rewolucyjnych?
— Tak jest! — przyznał założyciel przyszłego państwa poprostu, kręcąc papierosa z machorki, sypiącej mu się na podołek — Będzie się to nazywało z początku „Terytorjum Komitetu Członków Konstytuanty“, którego to komitetu obaj z towarzyszem mamy zaszczyt być członkami.
— Byczo! — bąknał Niwiński, z nabożną czcią spoglądając na twórcę dziejów.
Nad wieczorem eszelon stanął w polu. Czesi wysłali do Iwaszczenkowa parlamentarzy na pertraktacje z sowjetem. Istniała nadzieja, że do walki nie dojdzie, bo przewodniczącym sowjetu był Polak.
Ponuro czerniały po obu stronach pociągu olbrzymie płaty czarnoziemu, niby kolosalne fale, rysujące się przelewnemi linjami na tle nocnego nieba. I nie było widać nic, jak tylko te fale ziemi i niebo nad nią ciemne, chmurne, bez gwiazd. A na drugi dzień eszelony stały w Iwaszczenkowie, oddanem przez sowjet bez boju. Niwiński wałęsał się wśród rozrzuconych dokoła magazynów setek dział różnego kalibru. Były tam i haubice i dalekonośne działa i „zenitowe”, służące do ostrzeliwania aeroplanów, a przypominające kształtem wielkie samowary niezwykłej konstrukcji. Szaro-zielonawe potwory i gady wojny walały się w niezliczonych ilościach na murawie.
Tu Czesi stali jakiś czas, zasłoniwszy tyły jednym bataljonem, pozostawionym nad Wołgą, wysuwając naprzód macki i oddając się różnym pożytecznym zajęciom. Podczas gdy żołnierze grali w piłkę nożną lub wysypiali się w słońcu na trawie, wywiadowcy myszkowali po okolicy, badając teren i śledząc, czy przypadkiem nie pojawi się gdzie kawalerja bolszewicka. Równocześnie „es-erzy”, porozumiawszy się z najbliższemi swemi organizacjami, zasięgali języka, usposobiali przychylnie dla Czechów, przygotowywali grunt pod swe przyszłe państwo, uzbrajali chłopów do walki z bolszewikami, a także szperali, gdzie się mogły podziać zamki od niezliczonych dział. Małych dział polowych było już dość, szło teraz o działa dalekonośne. Przydzielona do dywizji piąta baterja nie wątpiła ani na chwilę, że owe zamki się znajdą.
Zbierano siły do dalszego skoku.
Na Samarę!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.