Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Eszelon dywizyjny dopiero popołudniu wjechał na most.
Tu, gdzie nigdy jeszcze, nawet za bolszewickich czasów, nie wolno było wjeżdżać pociągom z otwartemi oknami, zaś na korytarzach i u drzwi wagonów stały straże z nabitemi karabinami, teraz swobodnie gospodarowali obcy żołnierze a chór młodych głosów śpiewał na całe gardło:
— Wołga, Wołga, mat' radnaja —
Dzień był słoneczny, olbrzymia rzeka, zebrana wiatrem w drobne, białe zmarszczki, stalowo-niebieska, majestatyczna. Na środku mostu chłodem od niej powiało i szumiącym wiatrem — był to oddech olbrzymki. A gdy pociąg, minąwszy z nieufną powolnością most, zaczął się oddalać, rzeka, rzekłbyś, kusić i nęcić uwzięła się odjeżdżających. Mieniła się wszystkiemi odcieniami błękitu, to modra cudnie, jak marzące jeziora włoskie, to aż granatowa, jak czarny szafir, dysząca czarem i nieokreśloną tęsknotą, podobną do nieokreślonej obietnicy.
— Cóż ty mi dasz? — myślał Niwiński, patrząc na rzekę. — Piękność jest nieustającem obdarowywaniem, więc cóż ty, krasawico, masz dla mnie? A nie łatwo mnie kupić, modrooka, bo choć piękna jesteś niezrównanie, mam ja już swą kochankę o srebro-zielonych warkoczach, daleką, dawno niewidzianą... Cóż ty mi dasz?
Nie zanosiło się na flirt i baraszkowanie.
Kilka wiorst za mostem eszelon znowu stanął.
Tam daleko, przed eszelonami, miała być jakaś olbrzymia fabryka, zaludniona przez tysiące zbrojnych robotników, którzy rzekomo zamierzali wydać