Nic nie ginie!/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Nic nie ginie!
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Świetna przyszłość zbliżała się ku mnie ogromnemi krokami. Po Nowym Roku otrzymałem złoty medal za rozprawę o związkach węgla. Profesor chemji coraz natarczywiej nalegał, abym poświęcił się badaniom teoretycznym. Rektor zapewniał, że otrzymam stypendjum na studja zagranicą, a później — katedrę w uniwersytecie.
Mój szlachcic zgodził do synów innego nauczyciela, prosząc mnie, abym nadal mieszkał w jego domu, lecz wyłącznie zajął się własną nauką.
Postanowiono, że zaraz na początku wakacyj udam się w podróż, a rozprawę kandydacką napiszę zagranicą. Plenipotent majątku szlachcica, jego rządcy i dyrektorowie fabryk składali mi wizyty, obsypywali pochlebstwami i prosili o łaskawą pamięć dla swoich kuzynów.
Uniżoność tych ludzi robiła na mnie wielkie wrażenie. Odurzało mnie poczucie władzy, choć jeszcze nie miałem jej w rękach.
Skończywszy egzamina, stosownie do umowy, opuściłem Kijów. Na odjezdnem szlachcic wręczył mi tysiąc rubli, dodając, że za pół roku otrzymam nową sumę.
Za miastem, pocztowa trójka ruszyła w cwał. Owiało mnie powietrze wiejskie, serce uderzyło prędzej, myśli zmieniały się z niezwykłą szybkością. Jak na dłoni widziałem moje ubogie dzieciństwo, pracę rodziców, dumę sąsiadów. Odżyła w pamięci nędza pierwszych lat pobytu w uniwersytecie i owe ciągłe niepokoje: czem też ja będę?... czy dojdę do czego?...
A dziś — jakże prędko czas przeleciał i jakie przyniósł mi niespodzianki!... Władza, niemarzone dochody, podźwignięcie rodziny, możność zajmowania się nauką, stosunki z najświatlejszymi ludźmi. Poza tem wszystkiem gdzieś w dali — piękna kobieta w bogatych salonach i — miłość!...
O życie!... życie ludzkie — jakim ty jesteś skarbem... I co mi po nieśmiertelności duszy, jeżeli istnienie doczesne zejdzie mi w podobnem szczęściu?...
Kiedym się znużył i zdrzemnął, wśród nocy, na dygoczącym w biegu tarantasie zdawało mi się, że teraźniejszość moja to sen.
— Jakto — mówiłem — więc ja, syn zagrodowego szlachcica, ja, który spędziłem młodość w zgrzebnej koszuli, mam być wielkim panem, uczonym, rozkazodawcą?... To chyba przywidzenie!...
Tarantas podskoczył, ja zbudziłem się i dotknąłem ręką piersi. Nie — to rzeczywistość! Tu leżą banknoty, a tu — półimperjały w trzosie... Ja istotnie skończyłem uniwersytet z odznaczeniem. Ja naprawdę mam pieniądze, jadę poto, aby nasycić się zdobyczami cywilizacji zachodniej i wrócić na wysokie stanowisko.
Pomyślałem, że mi skrzydła wyrosły i żem się wzbił nad innych ludzi. Iluż to świat liczy — podobnych mi? Ilu jest takich, którzy z nicości doszli tam, gdzie ja będę?...
Poznałem słodycze zwycięstwa i rozkosz pychy. Możność przyznania sobie wartości i zasług jest największem szczęściem na ziemi. W upojeniu myślałem, że na gniazdo drobnych przepiórek upadł z nieba promień genjuszu i stworzył — sokoła. Tym sokołem ja jestem!...
Jeszcze w Kijowie będąc, umyśliłem wstąpić na pożegnanie do domu. Odgadywałem, że zastanę biedę. Miałem jednak zamiar powiedzieć rodzicom: ,
— Ufajcie w moją gwiazdę!... Za parę lat doczekacie wielkich zmian. Będziecie opływać w dostatku, o jakim nie słyszano w tej okolicy. Tymczasem zaciągajcie długi, sprzedajcie grunt, byle ten krótki czas przetrwać. Przyszłość wynagrodzi wszystko!
Na granicy Królestwa zatrzymałem się w jakiejś karczmie. Byłem głodny, więc wszedłszy do pierwszej izby, zapytałem, co mogę dostać do jedzenia.
— Nic! — odpowiedziała służąca.
— Jakto nic? — spytałem oburzony. — A gdzie gospodarz?
— Niema. Wczoraj oboje zmarli...
Chociaż obcy tym ludziom — struchlałem.
— Na co umarli?...
— Na cholerę...
— U was jest cholera?... Od kiedy?...
— Już będzie ze dwa tygodnie...
Wsiadłem na bryczkę, czując, że nogi moje są zimne i ciężkie jak kamień. W owej epoce, straszny to był wyraz: cholera!...
Do domu miałem jeszcze kilkanaście mil. Podwoiłem pocztyljonom napiwne i kazałem jechać, co koń wyskoczy. Na każdej stacji szeptano o cholerze. Niektórzy pocztmajstrowie nie chcieli ze mną rozmawiać, inni prosili, abym pieniądze, należne za ekstrapocztę, kładł na stole.
Bano się mnie, a ja bałem się nieszczęśliwego kraju. Zdawało mi się, żem ze słonecznych okolic wpadł do trupiarni. Kiedym patrzył na ludzi, widziałem trwogę, a gdym wszedł w samego siebie, czułem ukąszenia smutku.
Z rana dojeżdżałem do domu. W drugiej wsi od nas zobaczyłem chatę zabitą deskami; we wsi sąsiedniej spotkałem pogrzeb. Strach padł mi na nerwy. Dla oprzytomnienia się, zapytałem o coś pocztyljona. Gdy odwrócił głowę, zobaczyłem że ma usta sine — także z bojaźni.
Do domu mieliśmy pół mili. Bryczka wjechała w las, znany mi oddawna. (Poszukawszy, możebym znalazł ślady wydeptane w dzieciństwie.) Słońce stało niewysoko, rzucając na gościniec długie cienie drzew. Na trawie, na paproci, na listkach krzaków, zielonych igłach sosen błyszczały krople rosy. Czerwone wiewiórki ciekawie przypatrywały się nam z gałęzi. Turkot bryczki, śpiew szczygłów, makolągw i kucie dzięciołów napełniało las radosnym hałasem. Aż pocztyljon weselej huknął na konie, a i w moim duchu błysnęła nadzieja.
Wyjechaliśmy znowu w pole. Już widać naszą wieś. Na ugorze pasą się krowy, a dwaj pastusi, odziani w worki, wyprawiają gonitwy.
Odzyskałem dobrą myśl. Widać, że tego kąta za lasem nie dosięgnęła klęska. Wszystko jest, jak było. Na łące kosiarze koszą trawę. Nad chatami i dworkami niebieski dym bije wgórę jak strzała. Zamiast trumny spotykam wóz znajomego chłopa, który, zdjąwszy czapkę, wita mnie słowami: „Niech będzie pochwalony!“
Parę bezsennych nocy, trwoga powszechna rozstroiły mnie. Szczęściem widok spokoju rodzinnej wsi przywrócił mi panowanie nad sobą. Widziadła pierzchły, a ja znowu odzyskałem wiarę w moją gwiazdę.
„O gdybym już wracał z zagranicy! — pomyślałem. — Ale i to przyjdzie. Przed pięcioma laty jechałem dopiero do uniwersytetu. Zdawało mi się, że go nigdy nie skończę, a jednak czas przeleciał jak błyskawica...“
Do domu było ledwie paręset kroków. Nigdy nie wydał mi się piękniejszy. Strzechę porastał aksamitny mech, ściany były świeżo pobielone, okna pootwierane, w kuchni na kominie palił się ogień. Obok stodółki parobek, siedząc okrakiem na belu, obciosywał tyczki. Około studni kręciły się niespokojne wieprzki. Na śmietniku za lodownią grzebało parę kur, na płocie kogut zatrzepotał skrzydłami i zapiał, jakby na powitanie.
Odpowiedziała mu trąbka pocztyljona fałszywie, ale wesoło.
W oknach pokazało się parę głów...
Zatrzymaliśmy się przed wrotami, po których już tylko dwa słupy zostały.
Zeskoczyłem z bryczki. W tej chwili z domu wybiegł na przeciw mnie Jaś, a za nim Ludka — nieuczesana.
Chłopiec rzucił mi się na szyję. Chciał coś przemówić, ale zatchnął się i patrzył na mnie z otwartemi ustami. Ludka całowała mnie po rękach, płacząc.
Chciałem odsunąć brata i wejść do domu. Ale Jaś oplątał się koło mnie tak, żem kroku ruszyć nie mógł.
— Jak się macie! — rzekłem wesoło.
Nie odpowiedzieli nic.
— Cóż tu słychać?...
— Tatko chory... — wyjąkał Jaś.
— Chory?... Co mu jest?... — pytałem, starając się uwolnić z uścisków chłopca, które wydały mi się jakieś nienaturalne.
— Co jest ojcu?... gdzie matka?...
— Mama... umarła!...
Odepchnąłem dzieci i przewróciłem Kazia, który wyszedł naprzeciw mnie z kuchni.
Wbiegłem do pokoju ojca.
Ojciec leżał na łóżku nieprzytomny. Mruczał coś i miął kołdrę wychudłemi palcami.
Przy łóżku siedział Żyd felczer.
Od progu nie mogłem kroku ruszyć. Oparłem się o futrynę i patrzyłem, słuchałem — nie myśląc. Gdy dziś przypominam sobie te rzeczy, dziwię się, żem nie oszalał.
Zapadłą twarz ojca porosła broda biała jak mleko. Pod rozdartą koszulą widać było skórę szarą, upstrzoną sinemi plamkami. Pierś wznosiła mu się i opadała prędko. Oczy miał szklanne, zwrócone do sufitu. Charczał i ściągał kołdrę, odsłaniając nogi wychudłe jak u trupa.
Gdy felczer poprawiał kołdrę, ojciec schwycił go za rękę i mówił głucho, z naciskiem:
— Nie opuszczaj ich!... Pamiętaj...
Do łóżka zbliżył się Jaś i rzekł:
— Tatku!... Wicuś przyjechał...
Ojciec i jego ujął za rękę, mrucząc:
— Nie opuszczaj ich!... Pamiętaj...
Potem zaczął ruszać ustami jak człowiek, którego dręczy pragnienie. Felczer podał szklankę z jakimś wywarem. Ojciec pochwycił szklankę, lecz zamiast pić, ściskał ją obu rękoma i mówił:
— Nie opuszczaj ich!... Pamiętaj...
Zrozumiałem, do kogo on mówił i kogo nie kazał opuszczać. Odwróciłem się i wybiegłem do kuchni. Żal szarpał mi serce, w gardle czułem takie dławienie, żem myślał, że umieram. Upadłem na ławkę i zacząłem płakać wgłos. Otoczyły mnie dzieci i służące i wszyscy szlochali razem ze mną.
Wtedy przyszedł felczer, wziął mnie pod ramię, zaprowadził do pokoiku Jasia i ułożył na jego pościeli. Płakałem wciąż i we łzach usnąłem jak dziecko.
Zmęczenie w podróży uratowało mnie. Spałem z godzinę. Tymczasem pocztyljon popasł konie i, z odkryta głową, czekał pod oknem na obiecany tryngield. Wyrzuciłem mu parę złotych. Felczer, usłyszawszy ruch w moim pokoju, zostawił ojca pod opieką Jasia, a sam przyszedł do mnie z opowieścią o naszych nieszczęściach.
Mimo pozornego spokoju, jaki zauważyłem, wjeżdżając do wsi, cholera była tu. Przed dziesięcioma dniami zapadli na nią oboje rodzice. Matka zmarła tydzień temu, ojciec wyszedł z cholery, ale dostał zwykle następującego po niej tyfusu. O wypadkach tych jeden z sąsiadów napisał do mnie list do Kijowa, alem się z nim w drodze minął. Kiedy zapytałem felczera, jaki jest stan, pokręcił głową, mówiąc — że nic nie wie. Nająłem konie i wysłałem je do miasta po doktora. Jakoż doktór przyjechał na drugi dzień rano, a mój ojciec tej samej nocy — umarł, nie odzyskawszy ani na chwilę przytomności.
Pamiętam, że włożyli go natychmiast w trumnę i przed południem wywieźli na cmentarz. W tej chwili jeszcze widzę w kącie pod parkanem dół, do którego Ludka chciała się rzucić. Jaś odciągnął siostrę, a dół zasypano wapnem i ziemią. Chowano tu zmarłych na cholerę.

Przed ośmioma laty byłem w tamtych stronach.
Z naszego domu i budynków nie zostało nawet drzazgi. Studnia zasypana, ogródek wycięty, dziedziniec, po którym niegdyś biegałem boso, zasiano burakami.
Na wzgórzu, gdzie stała sosna, gdzie widziałem ojca z pługiem, dziś — wznosi się fabryka.
Zato pod parkanem, w kącie naszego cmentarza, urósł pagórek. Stoi tam krzyż spróchniały i pochylony z napisem:



Wieczny
Zmarłym na
cholerę w r. 185...
odpoczynek!




Drzewo na niego wzięto z lasu, w którym, dzieckiem będąc, zbierałem jagody.
Na klęczkach dowlokłem się do świętego wzgórza i, stary, objąłem rękami starsze ode mnie drzewo — przyjaciela. Do szorstkiego mchu przycisnąłem czoło i modliłem się — o trochę łez...

Po pogrzebie ojca zachorowałem.
Kiedy pociąg drogi żelaznej wyjdzie z szyn, jego olbrzymia siła biegu cofa się do wewnętrza. Pękają osie, gną sztaby, łamią ściany, ludzie są miażdżeni, tu i owdzie zapala się płomień. Machiny, które chwilę temu były przedmiotem podziwu, stają się ruiną.
Lata całe zeszły mi na wznoszeniu się i prześciganiu innych. I w chwili, kiedy miałem przebyć najpiękniejszą część toru, kiedym wytężył siły, a los przypiął mi jakby skrzydła, wówczas — na mojej drodze stanęły dwa groby i trzy sieroty.
Miałem do wyboru albo — rozbić się, albo — stratować zaklęcia ojca, pamięć matki, przyszłość rodzeństwa i własne serce.
Rozbiłem się.
Wpadłem w gorączkę. Przez kilka dni nie jadłem, nie spałem, nawet nie rozbierałem się i nie wychodziłem z pokoju. Rozsądek opuścił mnie, ustępując miejsca — ekstazie, w jakiej Dante zwiedzał trzy zaświatowe królestwa. Zdawało się, że duch mój rozszerzył się jak widnokrąg i że w tej niezmierności toczyły walkę wszystkie instynkta ludzkie. Miłość, pycha, egoizm, obowiązek, nałogi, wspomnienia, żal, wiadomości naukowe wszystko to mieszało się, popychało, żarło, przybierając symboliczne kształty i sprawiając mi niewymowną boleść.
Nie rozumowałem, tylkom widział i czuł.
Marzyło mi się, że ze świata drobnej szlachty, chłopów, wyrobników, kobiet z grubemi rękoma i obdartych dzieci, wyrosła góra, której szczyt ginął w obłokach.
Biedacy drżeli z zimna, wydrapywali rękoma chleb z ziemi, zabijali się o każdy kąsek. Sen ich był krótki i twardy, czuwanie wypełnione pracą. Modlili się do słońca i padali na twarz przed piorunem. Wielogłowa natura patrzyła na nich jednem tylko obliczem, które było groźne i martwe.
W tej ciżbie siedziałem ja i cała moja rodzina. Zatopieni w ubóstwie, kiedy niekiedy słyszeliśmy odgłosy radości, płynące ze szczytu góry. Ktoś mi powiedział, że tam jest Olimp i mieszkają bogowie.
Nagle siła jakaś porwała nas i rzuciła do stóp góry, wypychając mnie naprzód. A kiedym zrobił pierwszy krok, ojciec kazał mi zrobić drugi, ja zaś zrobiłem jeszcze dwa kroki i — już chciałem iść coraz wyżej. Więc gdy mi mocy zabrakło, rodzice poczęli sprzedawać odzienie swoje i dzieci, swoją pracę, przyszłość młodszego rodzeństwa i własny spokój na starość.
Dzięki ofiarom dostałem się między obłoki, na szczyt, obiecując tym, co na dole zostali, że im podam rękę i wciągnę za sobą. Wzamian za słowa obietnicy, oni dawali mi krew i pot, które tam, wysoko, ceniły się jak purpura i klejnoty.
Wszedłem do bogów ziemskich. Mieszkałem w ich pokojach, z których każdy był większy od naszej chaty. Piłem nektar i jadłem ambrozją, której kęs nabywał się za cenę stu bułek chleba. Kwiaty, które na dole miały tylko łodygi i ciernie, tu, — na górze, składały w dani swoje barwy i zapachy.
Stąd widzieliśmy cały świat. Stąd słońce wyglądało jak płomień życiodawczy, gwiazdy jak słońca, a planety — jak mieszkania istot posiadających potrzeby, ruch i czucie. Tu zdejmowaliśmy pioruny z nieba i za ich pomocą, nad głowami szarego tłumu, przesyłaliśmy wiadomości. Siła ognia zastępowała nam miljony rąk, a kombinacja kół i sprężyn — zręczność i czujność ludzką.
Z naszego szczytu widzieliśmy świtanie cywilizacji i zgadywaliśmy, o czem myślały ludy dawno zmarłe.
Gdy zmęczyła nas mądrość, zwracaliśmy się do rozkoszy. Piliśmy natchnienie z oczu najpiękniejszych kobiet, całowaliśmy ich usta. A jeżeli nam sił zabrakło, odwróciwszy się od natury, przypatrywaliśmy się utworom cudownej fantazji genjuszów.
Było mi dobrze z bogami, a im ze mną. Niektórzy chcieli mnie obdarować swoją władzą i szczęśliwem dziedzictwem. Lecz w chwili, kiedy miały pęknąć więzy łączące mnie ze światem wyrobników, usłyszałem głos z dołu:
— Nie opuszczaj ich!... Pamiętaj...
To mówił ojciec, zapadający się w grób. Ci, o których miałem pamiętać, patrzyli na mnie smutnemi oczyma obdarci, zgłodniali, rzuceni na pastwę sieroctwa.
Wybiła ciężka godzina. Zobowiązano mnie, abym rzucił kraj nadziemski i zeszedł na padół nędzy. Kazano wyrzec się szczęścia, wiedzy, stanowiska, oblec siermięgę robotnika, — zmieszać się z półdzikim tłumem i — wydrapywać chleb z ziemi, nietylko dla siebie, ale dla trojga innych.
Zeszedłem, bo głos ojca rozlegał się tak mocno, że stłumił wszystkie inne dźwięki. Ta sama zresztą siła wewnętrzna, która parła mnie coraz wyżej, nie pozwalała wyzyskiwać ani krzywdy rodzeństwa, ani łaski dobroczyńców.

Kiedym po kilku dniach wyszedł do dzieci, przekonałem się, że Jaś w gospodarstwie zastępował ojca, a Ludka — matkę. Oni doglądali robót, dysponowali obiady i czuwali nade mną.
Drobny ten fakt orzeźwił mnie. Wstyd mi było nurzać się w bezsilnej rozpaczy wówczas, gdy dzieci — pracowały!...
Przy pomocy sąsiadów rozejrzałem się w interesach. W ciągu pięciu lat ojciec zaciągnął tyle długów, że zagroda z tytułu ledwie była naszą własnością. Po sprzedaniu jej, mogliśmy ocalić co najwyżej kilkadziesiąt rubli.
W czasie tych zatrudnień przyjechał do mnie pewien kolega uniwersytecki, skończony lekarz. Opuścił on Kijów w parę dni po mnie i odebrał list pisany z domu, a korzystając z mojego upoważnienia, odpieczętował. Z niego dowiedział się o chorobie ojca i śmierci matki. Domyślił się, że może to oddziałać na mój los i nie mówiąc nikomu, wpadł do mnie.
W uniwersytecie zwali go narwanym. — Był to najszlachetniejszy człowiek, jakiego znałem. Opowiedziałem mu nasze nieszczęścia, kończąc tem, że już nie pojadę zagranicę, ale zostanę z dziećmi.
Narwany skoczył z krzesła.
— Tyś warjat! — krzyknął, biegając po izdebce. — Tego się właśnie obawiałem!...
I począł targać włosy.
— Cóż więc mam robić? — zapytałem go.
— Jechać natychmiast zagranicę! — odparł. — Wiedz, że ledwie siadłeś w Kijowie na kibitkę, już te łajdaki, twoi przyjaciele, zaczęli ci szyć buty, a co gorsze, stręczyć kandydata na twoje miejsce! Mówili szlachcicowi, żeś wielki pan, że zanadto przywykłeś do towarzystw, żeś genjalny teoretyk, ale nie masz za grosz praktycznego zmysłu...
Jeżeli zawahasz się teraz — dokończył kolega — to lepiej powieś się! Ja sam kupię ci powróz.
Wiadomość o intrygach umocniła mnie tylko w powziętym zamiarze. Ale narwany pienił się z gniewu.
— Nie warjuj! — krzyczał. — Zaraz jutro siadaj ze mną i jedź do Warszawy...
— A z dziećmi co zrobię?...
— Zostawisz im trochę pieniędzy i oddasz pod opiekę. Trzy lata niewielki czas.
— Niezawodnie! — odparłem. — Wystarczy do ogłupienia ich.
Nagle kolega uderzył się w czoło.
— Wiesz co? — rzekł — mam myśl!... Oddaj mi twoje dzieci.
Ucałowałem go serdecznie. Szlachetność tego człowieka goiła rany mojej duszy.
— Posłuchaj mnie — odparłem. — Twoje słowa są potwierdzeniem mego planu. Jeżeli ty, człowiek obcy, chcesz przygarnąć moją rodzinę, to jakiż ja byłbym podły, gdybym ich porzucił?... Zresztą pomyśl, czy wydołałbyś obowiązkom? Czy ty, ubogi, świeżo upieczony doktór, miałbyś czas pilnować ich, karmić, uczyć? A gdybyś nawet wypełnił wszystko, to czy zastąpisz im brata, którego kochają?
Nie odpowiedział mi wprost, ale zawołał:
— Człowieku, zastanów się... Tam jest karjera!...
— Albo hańba! — odrzekłem.
Kolega posiedział u mnie jeszcze jeden dzień, zasypując prośbami i namowami. Wreszcie na ostatni argument, kazał zajechać bryczce i zawołał:
— Daję ci kwadrans czasu do namysłu. Zostaw mi dzieci i trochę pieniędzy, a sam siadaj i jedź...
— Nie.
— A więc zmarnujesz się, ośle! — wrzasnął i plunął mi pod nogi.
W tej samej chwili rzucił mi się na szyję, oparł głowę na ramieniu, jak niegdyś matka i — zapłakał.
Odtąd nie spotkaliśmy się. Tylko w siedem lat później widziałem jego zwłoki poszarpane kulami.

Po odjeździe zacnego przyjaciela przystąpiłem do regulacji interesów.
Zagroda nasza została sprzedana. Jeden z sąsiadów udzielił mi na parę lat bezprocentową pożyczkę, przy pomocy której przeniosłem się z dziećmi do Warszawy.
Do mego dobroczyńcy, do Kijowa, napisałem list, opowiadając mu o wszystkiem, co zaszło. Dziękowałem za wyświadczone łaski i zwróciłem tysiąc rubli, dane mi na wyjazd zagranicę.
Szlachcic uznał powody mego wycofania się i robił mi wymówki za zwrot pieniędzy, które, wedle jego słów, powinienem był zatrzymać. Swoją drogą wysłał zagranicę innego. Był to także mój kolega uniwersytecki, odznaczający się wielkim sprytem. Zająwszy opuszczone stanowisko, wnet doszedł do majątku i sławy. Gdy zaś przejeżdżał teraz przez miasteczko, w którem dogorywam, zamiast wstąpić do mojej klasztornej celi, opowiadał ludziom, że miałem kiedyś wielkie zdolności i — żem się zmarnował!
Jednocześnie podałem prośbę o ofiarowanie mi posady nauczyciela w Warszawie. Napisałem także do rektora uniwersytetu, prosząc go o poparcie. Dzięki tym zabiegom i pomocom, uzyskałem od wakacyj miejsce przy szkołach publicznych i, jak na owe czasy, wcale dobrą pensję. A ponieważ zajmowałem się i lekcjami prywatnemi, więc nowe położenie moje było znośne. Miałem fundusze na wychowanie dzieci i na spłacenie zaciągniętego długu. Robiłem nawet oszczędności.
W rok później, jedynastoletnia Ludka wstąpiła na pensją, siedmioletni Kazio uczył się w domu, a siedemnastoletni Jaś ukończył gimnazjum. Ponieważ okazywał ochotę i zdolności do mechaniki, wysłałem go do szkoły technicznej, zagranicę. Bawił tam cztery lata. Wykształcił się i rozwinął. Jeżeli nie zaślepia mnie przywiązanie, to Janek mógł zostać najzdolniejszym mechanikiem u nas. Jego rozprawy, umieszczane w fachowych pismach francuskich i niemieckich, zdradzały naukę i praktyczność w pomysłach. Ofiarowywano mu posady w fabrykach zagranicznych; on jednak wolał wrócić do ubogiego kraju, dla niego pracować i za swoich głowę położyć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.