Nic nie ginie!/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Nic nie ginie!
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Od chwili objęcia posady przez pięć albo i sześć lat byłem o tyle szczęśliwy, o ile może nim być nauczyciel. Byt miałem zapewniony. Przestawałem z ludźmi niebogatymi wprawdzie, ale — światłymi. Rodzeństwo moje chowało się zdrowo i między innemi dziećmi (o ile mogłem zauważyć), odznaczało się przymiotami umysłu i serca.
Kiedym patrzył na ich ubiór przyzwoity, rodzaj zabaw, towarzystwo, na miłość i szacunek, jakiemi ich otaczano, i — kiedym przypomniał sobie własne dzieciństwo, czułem zadowolenie. Im było pewniej i — weselej na świecie, aniżeli mnie przed laty. Pieniądze, dane mi przez ojca, przyniosły procent.
Ale i ta epoka mego życia nie była wolna od goryczy. Nie miałem pola do zużytkowania większej części zdobytej wiedzy naukowej. Nie miałem czasu na dalsze kształcenie samego siebie i przeglądając specjalne czasopisma, widziałem, że z każdym miesiącem nauki przyrodnicze, osobliwie chemja, idą naprzód, a ja zostaję wtyle. Było to nad wszelki wyraz smutne. Straciwszy możność zdobycia sławy i majątku, czułem, że dziś — nawet sława ucieka mi z rąk!
Pocieszałem się jednak myślą, że, za jakie dziesięć lat, Ludka wyjdzie zamąż, Jaś stanie na mocnych nogach i rozciągnie opiekę nad Kaziem, a ja — człowiek trzydziestosześcioletni — wrócę do przerwanych studjów i... może zrobię jakie odkrycie, a przynajmniej literaturę ojczystą wzbogacę użyteczną książką.
Nadzieja ta dodawała mi sił i humoru. Więc choć w owej epoce obijało mi się niekiedy o uszy słówko: zmarnował się! drwiłem z tego. Dziesięć lat — to przecie nie wiek, a bądź co bądź nawet nieprzyjaciele oddawali mi sprawiedliwość, że posiadam duży zapas wiedzy i niezwykłe zdolności.
— Coś jeszcze zrobię! — mówiłem w duchu.
Najwięcej zmartwień sprawiał mi mój zawód i ogólny stan kraju.
Uczniów miałem zdolnych, ciekawych i pełnych życia. Nie posiadali oni jednak najmniejszej rutyny naukowej, nie byli wciągnięci do pracy, nie mieli uczyć się z czego, bo ówczesne dziełka naukowe stały niżej krytyki.
Z tych powodów młodzież odnosiła mało korzyści z nauk. A że duch w niej grał, więc robiła awantury i wyrządzała nauczycielom dużo zgryzot.
Nieraz zapytywałem z obawą, co będzie, gdy wyrośnie to bujne a płoche pokolenie. Bo siły miało potężne, tylko wiedzy i rozwagi był brak.
Przyszłość zapowiadała się ponuro. Duch społeczeństwa był jak sprężyna, którą od wielu lat zwijano. Nadeszła chwila, że dalsze zwijanie stało się niemożliwe; należało więc, albo sprężynę powoli odkręcić, albo dać jej do wykonania jakąś pracę. Tymczasem do pracy nie było ani instytucyj, ani głów przygotowanych, ani wyrobionych obyczajów. Nauka nie posiadała zakładów wyższych i fachowych, — przemysł i rzemiosła były w pogardzie, — urządzeń społecznych brakło. We wszystkich warstwach nagromadzały się siły niezajęte, uczucia niezaspokojone, umysły niedojrzałe.
Jako fizyk rozumiałem, że siły te zużyć się muszą. Ale ponieważ nie znałem sposobu owego zużycia, więc — strach mnie przejmował. W chwilach rozstroju ogarniały mnie przeczucia jakiejś katastrofy, która pochłonąć mogła szczęście moje i rodziny.
W pięć lat po objęciu przeze mnie posady nauczycielskiej, Janek wrócił z zagranicy i otrzymał miejsce naczelnego inżyniera w fabryce machin i narzędzi rolniczych. Dotychczas mieszkaliśmy w środku miasta; dla Janka przenieśliśmy się w okolicę dalszą, do domu, leżącego o kilkadziesiąt kroków od zakładu. Z naszych okien widać było dziedziniec fabryki. Głos dzwonka budził nas, a szmery, łoskoty i gwizdania machin niepokoiły przez cały dzień. Później przywykliśmy do hałasu, a gdy w niedzielę wszystko ucichło, czuliśmy jakiś brak.
Na działalność brata patrzyłem zbliska; mogłem więc ocenić jego pracę i moralną wartość.
Janek służył w fabryce niecałe dwa lata. Kiedy tam wszedł, dziedziniec zawalały stare kotły, zardzewiałe żelastwa, połamane obręcze, gnijące rusztowania. Istny Pociejów. Mechanizmy wykonawcze były zużyte i niedokładne. — Robotnicy źle płatni, wyglądali nędznie, obdarto i wolny czas przepędzali w szynkowniach.
Smutno było patrzeć, jak, w dzień dwutygodniowych wypłat, cisnął się do bram fabryki tłum szynkarzy i sklepikarzy. Na wychodzącego z kasy robotnika rzucało się po kilku wierzycieli. Każdy wołał o pieniądze i nieledwie sięgał do kieszeni. Nim rzemieślnik przestąpił próg fabryki, już z dwutygodniowego zarobku nie zostało mu nic, albo niewiele.
Wyroby fabryki były drogie, nietrwałe i wykonywane według przedpotopowych modeli.
Kilkanaście miesięcy pobytu Janka wystarczyło do wytworzenia gruntownych zmian w zakładzie. Oczyszczono podwórze, sprzedano machiny stare, a na ich miejsce ustawiono nowe, nierównie silniejsze. Najgorszych robotników wydalono; innym zaczęto płacić od sztuki, co korzystnie wpłynęło na zarobki, a także na jakość i ilość produkcji.
Wprowadzając ulepszenia do przedmiotów wyrabianych w fabryce, brat zajął się jednocześnie losem robotników. Urządził im gospodę i czytelnią, zaprowadził kasę wsparć dla chorych, zachęcił kilku inteligentniejszych praktykantów, ażeby uczyli robotników czytania, pisania i rysunków. Niewielu korzystało z tych urządzeń, lecz kilkudziesięciu pilniejszych garnęli się do Janka i słuchali jego wskazówek. Z czasem wyszło im to na dobre.
Janek cały zatopił się w fabryce. Dnie przepędzał w biurze technicznem lub w warsztatach, wieczory — nad książką, święta — między robotnikami. Zdaje mi się, że w tej chwili widzę go przed sobą tęgiego, w grubych butach i szaraczkowej kurtce. Obliczem i usposobieniem przypominał ojca. Miał twarz śniadą, białe czoło, oczy duże. Śmiał się rzadko i mówił niewiele. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie człowieka ogromnej siły i anielskiej łagodności.
W rok po przybyciu Janka w licznem towarzystwie oglądaliśmy fabrykę. Byli między nami ludzie fachowi, którzy — wielkie oddawali pochwały nowoustawionym mechanizmom wykonawczym i wyrobom fabryki. Istotnie każdy pług, brona, młynek, sieczkarnia, kocioł, nosiły piętno ulepszeń. W warsztatach panował wzorowy porządek, na twarzach robotników malował się dobrobyt, wesołość i poczucie godności.
— Tu z każdej śruby wygląda rozum i ład — odezwał się pewien stary inżynier.
— Twój duch wygląda! — szepnąłem do Janka.
— Nie — to twoje poświęcenie dla nas! — odparł, ściskając mnie za rękę.
Ta chwila była najszczęśliwszą w mojem życiu.
Pierwszy raz (ze wstydem to wyznaję!) zrozumiałem nieśmiertelność dobrych czynów ludzkich.
Od tej chwili polubiłem fabrykę jak członka własnej rodziny. Nieraz, zmęczony pracą, siadałem wieczorami w oknie, patrzyłem i słuchałem. Z kominów buchały iskry, nad gisernią drgała różowa zorza, z machin wylatywały kłęby pary. A gdy wśród huku młotów, dudnienia kół i zgrzytu pilników rozległ się wesoły śpiew ludzki, myślałem:
— To echo mojej ofiary...
Może to samochwalstwo. Ja wiem przecie, że nie zrobiłem nic wielkiego. Lecz wiem i to, że w naturze nic nie przepada i że w ogromie dzieł stworzonych przez genjusz i pracę mas, tlą się jak iskry — małe cnoty jednostek.
W początkach naszego wspólnego gospodarstwa miewaliśmy z Jankiem sprzeczki. Ja wciąż uważałem się za głowę rodziny i z tego tytułu chciałem łożyć na utrzymanie całego domu. Ale brat nie pozwalał. Przedstawiał mi, że jego praca jest łatwiejsza, dochody znaczniejsze od mojej pensji i że — byłoby niesprawiedliwością, gdyby on teraz nie przyjął na siebie ciężarów rodzinnych.
— Tyś zrobił swoje — mówił mi — dając nam byt i naukę przez lat pięć. Obecnie wypada mój dyżur, a ty jesteś gościem w moim domu!...
Ten pogląd Janka robił mi przykrość. Zdawało mi się, że ja tylko mam prawo być opiekunem rodziny, że do brata należy przyszłość, a do mnie dzieci. Ale poczciwy chłopiec tak męczył mnie prośbami, żem wkońcu uległ. Stanęła ugoda, mocą której koszta utrzymania domu mieliśmy ponosić na współkę.
Raz Janek podsunął mi taki projekt.
— Wiesz co, Wicusiu! Ja, za rok albo dwa, będę miał pięć do sześciu tysięcy rubli rocznie, Kazio przejdzie do czwartej klasy, a Ludka, która kończy pensją, zostanie już panną dorosłą. O dzieci więc możesz być zupełnie spokojny... Czy tak?...
Kiwnąłem głową, nie wiedząc o co chodzi, a on mówił dalej:
— Otóż mam taki plan: ażebyś ty zbierał sobie pieniądze a potem... wyjechał na kilka lat zagranicę.
Nie mogłem powstrzymać wybuchu radości i rzuciłem się bratu na szyję. Zgadł on najgorętsze moje życzenia!
Od tej pory znowu marzyłem o wyjeździe zagranicę, o pracach naukowych i sławie. Straconego niegdyś stanowiska nie było mi żal, bom widział że podobne, jeżeli nie świetniejsze, zdobywa Janek. Dziwiłem się tylko niezbadanemu porządkowi, który nie zabija żadnej idei dobrej, ale w innej formie i w innem miejscu wskrzesza to, co upadło w walce z losem.
Ja chciałem być naczelnikiem zakładów fabrycznych. I otóż te same wypadki, które mnie zepchnęły z drogi, postawiły na niej Janka!... Idea nie zginęła.
Takie było nasze szczęście, oparte na pracy, zgodzie rodzinnej i nadziejach. Nasz byt nie pozostawiał nic do życzenia. Zajmowaliśmy wygodne mieszkanie, które Jaś przyozdabiał pięknemi meblami, ja — obrazami i posążkami, a Ludka — firankami, serwetkami i kwiatami. Mieliśmy kucharkę, młodszą i służącego. Każdej niedzieli bywali u nas goście: technicy i nauczyciele z rodzinami, a co dzień ktoś łaskawy zasiadał z nami do stołu.
W ciągu dnia mieszkanie stało pustką. Ja i Kazio byliśmy w szkole, Ludka na pensji, Jaś w fabryce. Nad wieczorem ściągaliśmy wprawdzie do domu, ale że my, starsi, byliśmy znużeni lub zajęci, więc zwykle Janek krył się do swej kancelarji, a ja w bibljoteczce.
W taki sposób przepędzalibyśmy wieczory, rozdzieleni pod jednym dachem, kochający się, lecz małomówni i nieskłonni do wylewu uczuć. Ale łączyła nas Ludka. Ona — odrobiwszy lekcje — obiegała całe mieszkanie: Jankowi rozrzucała cyrkle i rysunki, mnie mówiła, że ją nudy trapią i — uciekała do salonu, a my za nią. Nad uczone książki i formuły matematyczne, milszą nam była wesołość i pusta rozmowa tej dziewczyny.
Zabawne dziecko. Miała szesnaście lat, a trzęsła domem. Ona wydawała rozkazy służbie, mnie wyciągała na zamiejskie wycieczki, a Janka namówiła, ażeby się uczył tańcować! Prawda, że owe lekcje tańca trwały bardzo krótko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.