Na szerszy świat!!/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na szerszy świat!!
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Gazeta Kielecka“, 1890, nr 1-3
Redaktor Stanisław Sienicki
Wydawca Stanisław Sienicki
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia Gazety Kieleckiej
Miejsce wyd. Kielce
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Przy ulicy Floryjańskiej w Siedlcach, stał przed dwudziestoma pięcioma laty, a może i jeszcze stoi domeczek nizki, drewniany, tonący wśród zieleni, z obszernym ogrodem, przytykającym już bezpośrednio do łączki, po za którą rozciągały się pola uprawne. Domeczków takich na Floryjańskiej ulicy było sporo, a zajmowały je przeważnie wdowy utrzymujące uczniów na stancyi.
Na takich stancyjach, przez ubogie kobiety utrzymywanych, przemieszkiwała uboga młodzież szkolna, rekrutowana przeważnie z dzieci prostej owej, zagonowej szlachty.
Bieda biedę wspierała nawzajem, przy kilku uczniach wdowa częstokroć z kilkorgiem dzieci drobnych, znajdowała już skromne środki do życia, uczniowie zaś mieli od niej ciepłą strawę, dach nad głową i jaką taką opiekę. Kosztowało to bardzo niewiele, gdyż o grosz w owych czasach było trudniej, a zresztą i wymagania miano znacznie mniejsze niż dzisiaj. Szlachcic wioząc synalka do szkół, wiózł razem z nim skrzynię wielką, drewnianą, podzieloną na przegródki, w których znajdowała się kasza, groch, mąka, słonina, etc. Chłopak wyprawiał się na naukę ze spiżarnią na cały kwartał zaopatrzoną, a wdowa za udzielenie mu kąta w stancyi, ugotowanie obiadu, do którego w Niedziele i Czwartki jeszcze kawałek mięsa obowiązana była dodawać, otrzymywała w gotowiźnie dziewięć rubli na kwartał. Nie śmiej się czytelniku, na owe czasy znaczyło to sześćdziesiąt złotych, a za złotówkę można było hulać. Co rano, wychodząc do szkoły, chłopiec dysponował sobie obiad, do którego prowizyję z owej szafami wydawał, a powróciwszy ze szkoły, zajadał swój groch lub kaszę z godnym zazdrości apetytem. Na śniadanie miał talerz barszczu, na kolacyję kartoflankę, lub zacierki; herbatę zaś lub kawę widywał bardzo rzadko, chyba w razie jakiejś uroczystości szczególnej.
Pani Adamowa, wdowa po biednym urzędniku, trzymała sześciu chłopców takich „garnuszkowych” na stancyi.
Zajrzymy do wnętrza dworku. W największym pokoju stoi sześć łóżek, nad każdem drewniana półka na sznurkach zawieszona tu i owdzie kuferki, wielkie wieszadło do rzeczy, a na środku stancyi stół sosnowy długi, niemiłosiernie scyzorykami porżnięty i dwie długie również ławy sosnowe.
Oto i całe umeblowanie izby, która służyła za sypialnię, jadalnię i miejsce do nauki. Biednie, ubogo prawie tam było, ale porządnie; ściany wybielone świeżo, podłogi pomyte, a i ów wielki stół wyszorowany starannie, co ze względu na próby rzeźbiarskie uczniów i na plamy z rozlewanego atramentu powstałe, było istotnie syzyfową pracą.
Była już noc późna, wszyscy chłopcy spali, tylko jeden siedział jeszcze przy stole, z głową pochyloną nad książką, siedział i uczył się gorliwie, cienka łojowa świeca, w mosiężnym osadzona lichtarzu, rzucała światło czerwonawe, niepewne, migotliwe, ale chłopak nie zważał na to, wysilał wzrok i czytał.
Długo tak siedział cały zatopiony w nauce, już pierwsza po północy uderzyła na wieży, gdy w przyległym pokoju dały się słyszeć jakieś szybkie kroki, drzwi otwarły się nagle i w nich jak widziadło senne z legendy, ukazała się szczupła i wysoka postać pani Adamowej.
— Co to znowu za moda, zawołała z gniewem, po półtorej świecy na noc wypalać? cóż to sobie myślisz, że twój ojciec bogacz, na pieniądzach siedzi, żeby mógł na takie zbytki pozwalać.
— Ja, proszę pani, uczę się, szepnął nieśmiało chłopak.
— Patrzcie go! uczy się... kto ci broni uczyć się w dzień?
— Ja przecież i w dzień się uczę, odrzekł, podnosząc swe duże modre oczy.
Pani Adamowa zastanowiła się.
— Prawda, rzekła jakby do siebie, prawda, on i w dzień się uczy, kiedy tamci łobuzy bąki zbijają... Jabym ci nie broniła i teraz, ale najgorzej z temi świecami...
Chłopak patrzył na mówiącą z wyrazem niemej prośby.
Twarz chłopca była blada, mizerna, kości policzkowe wystające, a i usta blade, pozbawione karminowego zabarwienia cechującego wiek dziecinny. Niktby w tym mizernym a wątłym chłopaku nie poznał owego tęgiego, jasnowłosego Wicka, który w domu rodzinnym tak się chętnie do elementarza garnął.
Pani Adamowa spojrzała na niego uważniej.
— Słuchajno, Wicku, rzekła nie bez pewnej czułości w głosie, dobrze to jest, że się uczysz tak pilnie i tego roku zapewne jak lat poprzednich, nagroda cię nie minie, ale pamiętaj też, że co zanadto to niezdrowo. Co ci z nagrody przyjdzie, jak zdrowie stracisz? Przecież ci nawet sam pan inspektor mówił żebyś się trochę oszczędzał.
Chłopak milczał.
— Widzisz, już jest po pierwszej; z początku ja rozgniewałam się na ciebie, że świecę wypalasz, ale teraz złość mnie ominęła już, teraz ja cię proszę, idź, połóż się, wypocznij, bo mi ciebie szkoda, ty się także jak świeca wypalisz, a co twoja matka na to powie?
Chłopak westchnął, podniósł się z ławki, książkę zamknął, a zbliżywszy się pokornie do pani Adamowej, pocałował ją w rękę i rzekł:
— Dobrze, proszę pani, posłucham się, dobranoc.
— No tak, tak to co innego, zawsze mówię uczniom żeby z ciebie przykład brali; dobranoc ci chłopcze, śpij z Bogiem.
Z temi słowy pani Adamowa wyszła, a Wicek zaraz świecę zagasił i pomodliwszy się usnął.
Zaledwie jednak słońce weszło, zaledwie złote jego promienie wpadły przez okna stancyjki, już on siedział w ustronnym kącie ogrodu na dużym, płaskim kamieniu i uczył się znowuż gorliwie.
Nic też dziwnego, że przy takiej pracy usilnej, pracy wytrwałej, nieustannej, która wyczerpywała jego siły, zawsze pierwszym uczniem był w szkołach, nic dziwnego, że ukończył je w całem znaczeniu tego wyrazu chwalebnie.
Nie bez pewnego żalu rozstawał się z towarzyszami pracy, ze szkołą i z owym domkiem przy ulicy Floryjańskiej. Pożegnał serdecznie nauczycieli i kolegów i z życzeniami szczęścia opuścił Siedlce.
Czas też był wielki już na to. Potrzeba mu było powietrza, swobody, ruchu, odpoczynku, który mu się najsłuszniej za tyle lat pracy należał.
Ojciec, gospodarstwem zajęty, osobiście po syna przyjechać nie mógł, więc sąsiada o tę przysługę uprosił. Tłusty konik do prostego woza zaprzężony, biegł dość szybko, młodzieniec dopytywał troskliwie o wioskę, o wszystkich sąsiadów, o urodzaje, jednem słowem o wszystko. W rozmowie jednak z „paniczem”, który przecież szkoły ukończył i Bóg wie czem może zostać, szlachcic zażenowanym był trochę, ze słowami się liczył, do rozmowy skłonności wielkiej nie okazując.
Wicek dostrzegł to.
— Panie Ignacy, panie sąsiedzie, rzekł, dla czego pan taki niemowny dzisiaj?
— Ha, widzi pan...
— Jakto pan, cóż to ja dla was za pan? Niech mi sąsiad mówi poprostu „Wicku”, jak dawniej bywało.
Szlachcic niedowierzająco spojrzał.
— Adukacyja, rzekł, to jakoś nie pasuje.
— Tak? więc, że mi rodzice pozwolili się uczyć, żem szkoły skończył, to macie się odemnie odwracać? za co? co wam złego zrobiłem?
— E nie...
— Więc co?
— Tylko my tak sobie miarkujemy, że osoba z adukacyją może się nas, prostych ludzi wstydać będzie.
— A bójcież się Boga, toż miałbym ojca i matki się wyprzeć, wioski swej rodzinnej wstydzić, dobrych ludzi zapomnieć?! Krzywdzicie mnie takim posądzeniem, bardzo krzywdzicie... Smutno mi!
Szlachcic rozrzewnił się.
— A niechże cię, za takie słowo dobre, Bóg błogosławi, poczciwe dziecko, dobrze mówisz Wicuniu, rzetelnie mówisz.
— Czyż nie tak należy.
— Prawda, prawda, ale jenszemu to się zaraz we łbie ze szczętem przewróci, chciałoby się za coś lepszego uważać, ano, i nie dziw, my ludzie proste, nieuczone, a adukacyja panami ludzi robi.
— Nie, panie Ignacy, nie edukacyja to, ale głupota ludziom w głowach przewraca, wierz mi, ja co prawda niewiele umiem, ale choćbym umiał sto razy tyle, to jeszcze nie potrafiłbym zapomnieć o swoich rodzicach poczciwych, o naszej wiosce, w której na świat przyszedłem, w której młode lata spędziłem. Wierzcie mi, panie Ignacy, że serce moje uderza niecierpliwie na myśl, iż niezadługo już będę mógł ucałować spracowane ręce rodziców moich, powitać siostrę ukochaną i kąty naszej ubogiej chaty.
Szlachcic nie odpowiadał, długo rozmyślał nad tem co słyszał, nareszcie nieśmiało odezwał się cichym głosem:
— To... panie... Wicusiu, tak was wszystkich tam we śkole ucyli?
— Tak, tak nas uczyli, panie Ignacy, żeby się stanu swego nie wstydzić, bośmy w obliczu Boga wszyscy równi, żeby rodziców kochać, starszych szanować, a uczyć się nie dla fanaberyi, ale dla tego żeby stać się pożytecznym człowiekiem dla swoich współbraci.
— Naprawdę tak?
— O, nieinaczej.
— A kiedyż się w onej szkole nauka zaczyna?
— Na jesień, we Wrześniu; ale na co pytacie o to, panie Ignacy?
— Na co? a na to, że choćbym miał pół gruntu zastawić, krowę sprzedać, to mego Maćka zawiozę do szkoły, tak mi Panie Boże dopomóż!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Było uroczyste święto w parafii, doroczny odpust, na który zgromadzało się zawsze wiele ludzi wszelkich stanów. Liczne duchowieństwo, obywatele ziemscy, oficyjaliści, zagrodowa szlachta i włościanie, wszystko to skupiało się w tym dniu w ubogim parafijalnym kościele.
Było to święto dla całej okolicy, święto, mające za sobą tradycyję wielu lat, rocznica poświęcenia starego kościołka.
Po nabożeństwie, w szczupłych pokoikach plebanii, gromadziła się inteligencyja okolicy, a proboszcz jako uprzejmy gospodarz uwijał się pomiędzy gośćmi swymi.
Wicek z rodzicami i siostrą, śliczną dorastającą dzieweczką, również się na nabożeństwie znajdował. Po skończonej sumie gdy już się do odjazdu zabierali, przybiegł do nich zadyszany dziad kościelny i oznajmił, że ksiądz proboszcz prosi bardzo tego kawalera, co ze szkół przyjechał i jego ojca żeby na plebaniję przyszli.
Rozumie się, że obadwaj pośpieszyli na to wezwanie.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, rzekł starym obyczajem szlachcic, kłaniając się nizko całemu zgromadzeniu.
— Na wieki wieków, odrzekł ksiądz, czekam na was i witam. Panowie! rzekł głosem donośnym, proszę o głos.
W saloniku zrobiła się cisza.
— Oto, przedstawiam wam młodzieńca z mojej parafii, który dopiero co świetnie szkoły ukończył, w każdej klasie nagrody brał, a o ile wiem od księdza prefekta, tu pomiędzy nami dziś obecnego, odznaczał się zawsze pracą wielką, pilnością i prowadzeniem się moralnem i wzorowem.
— Tak jest, tak, rzekł prefekt, najlepszy to był uczeń.
Wicek zarumienił się po same uszy, proboszcz zaś dalej mówił.
— Tobie ojcze winszuję, że nie szczędząc kosztu, starałeś się dać edukacyję dziecku, tobie synu zaś żeś ojcowskiej pracy nie zmarnował. Panowie tu obecni pozwolicie, że poproszę i ojca i syna do wspólnego stołu. Ta siermięga, którą nosi poczciwy człowiek, nie ubliży waszym czarnym surdutom.
W odpowiedzi na przemówienie księdza wszyscy pospieszyli uścisnąć grubą rękę szlachcica, który wzruszony, z oczami łez pełnemi, na razie nie mógł się na odpowiedź zdobyć.
Po obiedzie, gdy wszyscy jeszcze przy stole siedzieli, znowuż ksiądz wszczął przerwaną rozmowę.
— Kochani panowie, rzekł, kiedy oto zdarzyła się sposobność, że jesteśmy tu w tak licznym komplecie, to możebyśmy doradzili temu poczciwemu szlachcicowi, co dalej z chłopcem postanowić. Młodzieniec zdolny, wartoby dalej go kształcić, tembardziej, że dziś już nie potrzebuje się koniecznie na pomoc ojca oglądać, lekcyjami sam zarabiać też może.
— Racyja! racyja! zawołano chórem, na szerszy świat! na szerszy świat! szkoda chłopca żeby zdolności marnował, na szerszy świat!
— Doktorem niech będzie, to kawał chleba piękny.
— Inżynierem lepiej, jeszcze nam tu kiedy kolej wybuduje.
— Podobno łacinnik z niego tęgi, możeby więc profesorem został.
— I agronomów także potrzeba. Dziś o porządnego rządcę majątku trudno, niechby się tedy kształcił w tym kierunku.
— Dobrze to jest, rzekł gospodarz, dysponujemy tu czem ma być a nie pytamy się jego o zdanie, dowiedzmy się co on myśli? Powiedzże nam, panie Wincenty, do czego ty masz sam ochotę? Toż teraz jesteś niby ów ptak, któremu otwierają klatkę i mówią: wolna droga, biegnij w świat szeroki... Gdzież pójdziesz, na wschód czy na zachód, czy może ci się południe uśmiechnie? Nie żenuj się, powiedz, pragniemy cię usłyszeć.
Wicek wstał z krzesła i nieśmiało, drżącym głosem przemawiać zaczął.
— Uczono mnie, rzekł, abym wiele słuchał a mało mówił; posłuszny jednak łaskawemu wezwaniu księdza proboszcza, odpowiadam szczerze i otwarcie. Z całej duszy pragnę owego świata szerszego, lecz nie dla siebie.
— A dla kogóż to, mój paniczu?
— Wytłumaczę się zaraz. Mnie ów świat szeroki a daleki nie nęci, gdyż najszerszy świat działalności jest blizko, koło nas. Jak okiem rzucić wszędzie wioski biedne, ubogie, ludność w nich ciemna i dla tego nieszczęśliwa. Gdybym kiedy, rzekł, w skromnej sukni sługi bożego mógł osiąść w takiej wiosce między tymi ludźmi, z których sfery wyszedłem, gdybym mógł stworzyć szerszy świat dla ich moralności, pojęć, byłbym bardzo, bardzo szczęśliwym.
— Księdzem więc chcesz być? zapytał proboszcz.
— Tak jest, odpowiedział Wicek stanowczo.
— Słuchaj no, dziecko, ozwał się surowym głosem, siwiuteńki jak gołąbek kanonik z kapituły, czy ty wiesz co to jest być księdzem? notabene dobrym księdzem, prawdziwym sługą Bożym? Czy wiesz, że musisz się wyrzec wszystkiego, zapomnieć o sobie, że z chwilą w której przywdziejesz tę suknię, otwiera się przed tobą ogrom obowiązków, które sumiennie spełniać trzeba?
— Wiem, księże kanoniku.
— A podołasz-że im? wytrwasz w postanowieniu? Czy nie zatęsknisz kiedy do świata? nie będziesz zazdrościł ludziom? Zastanów się, pomyśl. Ciężar wielki chcesz dźwigać, zmierzże siły swoje.
— Bóg dopomoże, rzekł pocichu Wicek.
— Ano, skoro tak, to przyjdźże do mnie ułatwię ci tę drogę ciernistą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W sześć lat później, w tym samym kościele była rzewna i pełna prostoty uroczystość. Młody, jasnowłosy kapłan, o twarzy ascetycznej, matowo bladej, po raz pierwszy spełniał Ofiarę niekrwawą, asystowali mu dwaj starzy, posiwieli księża.
Gdy po skończonej mszy młody ksiądz błogosławieństwo udzielał i kładł ręce na głowy wiernych, zbliżyła się kobieta już niemłoda, ubrana po wiejsku i uklękła przed stopniami ołtarza.
Chciała przyjąć błogosławieństwo z rąk syna...
Oczy jej zachodziły łzami, a gdy na skroniach poczuła dłonie ukochanego dziecka, wybuchnęła rzewnym, głośnym płaczem i na cały głos zawołała:
— Niechże cię Bóg Najwyższy błogosławi, niech ci dopomaga iść na ten świat szerszy, którego tak bardzo pragnąłeś!
Poważny głos organu zagłuszył ostatnie słowa kobiety, zmięszały się one z nutą psalmów, dymem kadzideł i westchnieniami starego ojca, który przez oczy łzami zamglone na swego syna spoglądał.
— Błogosław ci Boże, mój synu, szeptał stary, nieś braciom naszym światłość, bo ciemne są i jasności spragnione.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.