Strona:Klemens Junosza - Na szerszy świat!.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A niechże cię, za takie słowo dobre, Bóg błogosławi, poczciwe dziecko, dobrze mówisz Wicuniu, rzetelnie mówisz.
— Czyż nie tak należy.
— Prawda, prawda, ale jenszemu to się zaraz we łbie ze szczętem przewróci, chciałoby się za coś lepszego uważać, ano, i nie dziw, my ludzie proste, nieuczone, a adukacyja panami ludzi robi.
— Nie, panie Ignacy, nie edukacyja to, ale głupota ludziom w głowach przewraca, wierz mi, ja co prawda niewiele umiem, ale choćbym umiał sto razy tyle, to jeszcze nie potrafiłbym zapomnieć o swoich rodzicach poczciwych, o naszej wiosce, w której na świat przyszedłem, w której młode lata spędziłem. Wierzcie mi, panie Ignacy, że serce moje uderza niecierpliwie na myśl, iż niezadługo już będę mógł ucałować spracowane ręce rodziców moich, powitać siostrę ukochaną i kąty naszej ubogiej chaty.
Szlachcic nie odpowiadał, długo rozmyślał nad tem co słyszał, nareszcie nieśmiało odezwał się cichym głosem:
— To... panie... Wicusiu, tak was wszystkich tam we śkole ucyli?
— Tak, tak nas uczyli, panie Ignacy, żeby się stanu swego nie wstydzić, bośmy w obliczu Boga wszyscy równi, żeby rodziców kochać, starszych szanować, a uczyć się nie dla fanaberyi, ale dla tego żeby stać się pożytecznym człowiekiem dla swoich współbraci.
— Naprawdę tak?
— O, nieinaczej,
— A kiedyż się w onej szkole nauka zaczyna?
— Na jesień, we Wrześniu; ale na co pytacie o to, panie Ignacy?
— Na co? a na to, że choćbym miał pół gruntu zastawić, krowę sprzedać, to mego Maćka zawiozę do szkoły, tak mi Panie Boże dopomóż!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Było uroczyste święto w parafii, doroczny odpust, na który zgromadzało się zawsze wiele ludzi wszelkich stanów. Liczne duchowieństwo, obywatele ziemscy, oficyjaliści, zagrodowa szlachta i włościanie, wszystko to skupiało się w tym dniu w ubogim parafijalnym kościele.
Było to święto dla całej okolicy, święto, mające za sobą tradycyję wielu lat, rocznica poświęcenia starego kościołka.
Po nabożeństwie, w szczupłych pokoikach plebanii, gromadziła się inteligencyja okolicy, a proboszcz jako uprzejmy gospodarz uwijał się pomiędzy gośćmi swymi.
Wicek z rodzicami i siostrą, śliczną dorastającą dzieweczką, również się na nabożeństwie znajdował. Po skończonej sumie gdy już się do odjazdu zabierali, przybiegł do nich zadyszany dziad kościel-