Na stare lata/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na stare lata
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1880, nr 153-156, 158-160
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1880
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Opowiadający o zajściu pomiędzy sukcesorami Berka Muchy, o dzielnym regencie, tudzież o piosnce łysego słowika.

W ponuréj izbie, ciemnéj, zakurzonéj, w izbie, w któréj nagromadzone stosy akt i papierów, wydawały tę z siebie woń urzędowéj stęchlizny, odbywała się następująca scena.
Regent w okularach na nosie, z piórem założonem za ucho, stał oparty o stół i czytał uroczystym głosem akt kupna i sprzedaży folwarku Żółta Wydma, mającego przestrzeni włók czterdzieści siedem, morgów pięć i prętów trzydzieści dwa, miary nowopolskiéj.
W przestrzeni téj, jak opiewał kontrakt, mieścił się kawałek lasu, łączki, oraz krzaków, obciążonych serwitutem włościan z trzech wsi sąsiednich.
Głos regenta był poważny, uroczysty, a intonacya tak rzewna, że aż dwaj świadkowie prawem wymagane przymioty posiadający, przymrużali oczy i opuszczali głowy na piersi, jakoby w jakiejś miłéj kontemplacyi, graniczącéj z sennem marzeniem.
Na kanapie, zapewne tak staréj jak prawo rzymskie, siedział ogorzały szlachcic i uśmiechał się pod wąsem, a obok niego wygolony starannie staruszek, emeryt, oparłszy ręce na lasce, a brodę na rękach, słuchał uważnie.
Na stole leżał tak zwany szacunek, a właściwiéj przedmiot ze wszech miar szacunku godzien... Była to spora paczka biletów bankowych, poukładanych bardzo malowniczo w ten sposób, że setki leżały obok setek, dziesiątki przy dziesiątkach i t. d.
Na ów szacunek pożądliwe wejrzenia rzucali czteréj panowie z bródkami, w kamlotowych żupanach, oraz dwie damy w jedwabnych perukach. Jedna z tych dam robiła pończochę, druga zaś spożywała bób gotowany, który po ziarnku wydobywała z kieszeni. Panowie i panie, o których mowa, przedstawiali w swych osobach całe potomstwo prawe, które niegdy Berek Mucha, kupiec i kapitalista pozostawił po sobie, na pożytek i pociechę ludzkości.
Takie audytoryum miał szanowny regent kancelaryi ziemiańskiéj — i trzeba przyznać, że słuchano go z całem przejęciem się ważnością i uroczystością chwili.
Raz jeden tylko, właśnie gdy odczytywał zawiły nieco paragraf 13 kontraktu, uporczywa mucha usiadła mu na łysinie i takie dzikie na niéj wyprawiała harce, że regent bez względu na powagę chwili, musiał ją zabić dłonią na swéj czaszce, co wykonał z tak głośném klaśnięciem, że aż obaj świadkowie przebudzili się jednocześnie, dzięki czemu kontrakt zyskał tem większą prawomocność.
Stojący obok regenta dependent, podobny bardziéj do wymoczonego w spirytusie szparaga, aniżeli do ludzkiéj istoty, kiwał głową za każdym dobitniéj wymówionym wyrazem pryncypała, — sukcesorowie zaś niegdy Berka Muchy, trącali się od czasu do czasu łokciami, robiąc pół głosem pełne finezyi uwagi naukowo-prawne. Kiwali oni też potwierdzająco głowami w chwili, gdy regent opowiadał historyę sumy po niegdy Berku pozostałéj, oraz imiona, nazwiska i tytuły jego spadkobierców.
Nareszcie kontrakt został odczytany, regent zażył tabaki, kichnął i utarłszy nos olbrzymią fularową chustką, zabrał się do powtórnego przeliczenia pieniędzy wobec świadków i stron działających. Interes był już na ukończeniu, lecz przeszkodziła temu nagła i niespodziana okoliczność, a mianowicie ta, że współwłaściciele sumy rs. 1722 kop. 4½ z procentem za lat trzy miesięcy dziewięć i dni jedenaście, skutkiem małego nieporozumienia rodzinnego, pobili się — i zostali wyrzuceni za drzwi przez stróża i dwóch świadków, prawem wymagane przymioty posiadających.
Emeryt się niecierpliwił i proponował, żeby sumę po Berku odesłać do banku, szlachcic śmiał się do rozpuku, a regent zapewniał, że po chwilowéj kłótni spadkobiercy Muchy przyjdą w najlepszéj harmonii i zgodzie.
I rzeczywiście tak się stało... Po walecznéj utarczce stoczonéj przed gmachem trybunału, członkowie rodziny Muchów w najlepszéj komitywie przyszli do kancelaryi, wprawdzie jeden z nich miał nos nieco skrwawiony i oko odrobinkę podbite, — ale za to pierwszy przystąpił do odbioru należnéj mu części.
Wreszcie akt kupna i sprzedaży ukończono, poczem rejent wraz ze stronami działającemi, lecz już bez asystencyi świadków, zeszedł na grunt do handlu win, celem upamiętnienia sprzedaży Żółtéj Wydmy.
Przy butelce dobrego maślacza, szlachcic przysięgał się na Pana Boga, wszystkich świętych, na żonę, dzieci i wnuki, że sprzedał złote jabłko za psie pieniądze i winszował emerytowi zrobienia świetnego interesu.
— Niech mnie piorun spali, — mówił — jeżeli Wydma, tak jak jest panie dobrodzieju, z inwentarzem żywym i martwym, obsiewami i tego — nie jest warta po dwadzieścia tysięcy za włókę!..
— Być może, bardzo być może, — potakiwał regent — teraz ziemia w górę idzie. Krzudujki sprzedano w zeszłym miesiącu po dwanaście tysięcy...
— No, widzisz dobrodzieju, — huczał szlachcic — sam piasek latający, dziś masz tu górę, jutro panie dobrodzieju tam, a jak przyjdzie suchy rok, to zdechł pies! pani dobrodziko i amen.
— Ale zdaje mi się łaskawy panie, — wtrącił emeryt — że tam jednak i młynek jest ładny i tartaczek...
— Szelma imię moje, jeżeli on tam pół korca zboża zmiele na tym młynie, jak Bartugomski w Kopytach szluzę otworzy, to tam ani kropli wody nie ma, a jak zamknie, to znów wszystko tak zalane, że okręty mogłyby pływać i wieloryby łapać. Niech go gęsi zjedzą z takim młynem...
— No proszę, to tak rzeczy stoją?
— A tak panie, tak jest... ale pal ich licho! mam już téj okolicy po same uszy! wynoszę się w inne strony, aż w Sochaczewskie...
— Przykro mi bardzo, że tracę w szanownym panu dobrodzieju stałego klijenta, — wtrącił regent.
— A no, cóż robić, kochany regencie, człowiek siedziałby, bo jak to mówią i kamień na miejscu porasta... tylko że uważa pan dobrodziéj, mam szwagra z piekła rodem! procesowicz jakiego świat nie widział.
— Aha, to ten Wincenty?
— Ten sam.
— Ten, co to jego matka z domu Grzmocińska?
— To, to, to właśnie.
— Co była za pierwszym mężem Bzdurskim?
— Istotnie ten sam... uważam że go kochany regent znasz jak zły szeląg.
— Robili u mnie działy przed kilkoma laty.
— Tak, tak, pamiętam, a ja mówiłem wtenczas do żony: Julciu, nie czekaj, bierz kiedy ci dają, ale powiadam panu dobrodziejowi, moja jejmość miękka jak wosk, to też teraz ma... z procesu w proces, trzeba było fortunę sprzedać i zmykać gdzie pieprz rośnie.
— Stało się, panie dobrodzieju, — rzekł emeryt — i już się nie wróci... nie ma co o tém wspominać. Nie truj pan sobie ostatnich chwil pobytu w tych stronach.
— Racya... racya... — odezwał się regent.
— Icek! przynieśno jeszcze jedną butelczynę tego samego!
— Zaraz jaśnie panie! już lecę.
— Oto masz pan dobrodziéj słuszność — lepiéj niech pies płacze aniżeli ja. Wnoszę za pomyślność kochanego pana na nowéj siedzibie — żeby się rodziło, mnożyło, żeby... jakby to powiedzieć, krestencya... była agronomiczno-ekonomiczną... esencyą! Zresztą, niech tam licho, przepraszam, nie jestem adwokatem, gadać nie umiem, a zatem krótko... panie Dyonizy! oby się Wam dobrze działo!
Tu szlachcic objął emeryta, a porwawszy go w swe szerokie ramiona ścisnął jak w kleszczach, chcąc tym sposobem wyrazić całą moc i siłę swego uczucia.
— Regencie! winszuj do stu par milionów! cóż siedzisz jak malowany...
Regent podniósł się i trącając kieliszkiem w kieliszek emeryta, zawołał:
— Staropolskie, panie Dobrodzieju! kochajmy się!
— Zdrów regent! — wołał szlachcic — kochajmy się.
I szła butelka za butelką, życzenie za życzeniem, aż rozmarzony szlachcic usnął, emeryt uczynił to samo, a regent widząc, że już nie ma się z kim trącić powstał z krzesła, włożył palto i wyszedł ubolewając w duszy nad tem, że ludzkość się wyradza, a tęgich głów całkiem już wkrótce zabraknie....
Trzeba szanownemu juryście oddać tę sprawiedliwość, że był najzupełniéj przytomny i do działań urzędowych zdolny, napisał jeszcze tego dnia dwa akty, a kiedy wieczorem poszedł do kupca na zwykłą lampkę wina, dowiedział się, że towarzyszy jego odwieziono do hotelu, gdzie śpią jak zabici....
— O tempora! o mores! — mruknął stary regent, przypatrując się pod światło złocistemu płynowi i rozkoszując się jego zapachem.
Nazajutrz rano, szlachcic (jak sam się wyrażał) „pogrzmiał” w Sochaczewskie, a emeryt kazał sobie przynieść przybory do pisania i nakreślił dokument, który się tu poniżéj in extenso podaje.

„Droga i ukochana moja Joasiu!

„Nareszcie cel czterdziestoletniéj mojéj pracy i zabiegów został osiągnięty — kupiłem wioskę. Wczoraj właśnie podpisałem kontrakt i wchodzę w posiadanie. Mam pracy po uszy, bo muszę przygotować dla Was mieszkanie, o które jak się zdaje poprzedni właściciel (zresztą bardzo zacny człowiek) nie bardzo dbał, gdyż ściany są okropnie zakopcone, a piece czarne jak smoła. Wam co przyzwyczajone jesteście do pewnéj elegancyi, wydałoby się to może niezbyt powabnem, godzę więc majstrów i przysposabiam Wam gniazdko o ile można najmilsze. Nadchodzi najpiękniejszy czas lata, a jest tu piękny ogród, bardzo piękny chociaż zapuszczony okropnie. Gracować każę uliczki, oczyszczać kanały, budować efektowne altanki. Owoców będziemy mieli dużo, szczególniéj malin, które nasza Ludwinia tak lubi. O! moja kochana Joasiu, droga towarzyszko życia, co to za rozkosz będzie spożywać kawałek chleba ze swojéj własnéj ziemi! to mnie upaja, to mnie odmładza, zdaje mi się, że te dwadzieścia pięć lat, które przeżyliśmy ze sobą nie istniały, że jestem znów taki sam młody, zakochany, jak wówczas kiedym się starał o ciebie. Poetyzuje stary — powiesz — być może, ale mi dziwnie błogo, dziwnie dobrze na sercu. Dziękuję Bogu, żeśmy nie zmarnowali twéj sumki, że zabiegliwością, oszczędnością i pracą mogliśmy coś do niéj dołożyć. Trudno to było, prawda, nieraz z ciężkością przychodziły te ofiary, ale dziś jakaż miła za to nagroda! Pamiętasz zapewne, jak to niegdyś — inni bawili się, chodzili do teatrów, przyjmowali gości, żyli z ludźmi — a my nic, ograniczeni w bardzo skromném kółku znajomych żyliśmy cichutko, skromniutko, oszczędnie, pół pensyjki na życie, czwarta część na ubranie i inne wydatki, a za resztę liścik. I tak liścik do liścika, liścik do liścika, aż oto dziś i emeryturka jest i mająteczek jest i kawał chleba pewny.
Teraz będziemy mogli odetchnąć całą piersią, odpocząć, zacząć żyć na nowo. Z dwóch pokoików warszawskich do obszernego dworu wiejskiego, z zaduchu na powietrze, do lasku, nad wodę. A ulubione przysmaczki, których odmawialiśmy sobie za młodu, kurczątka, szparagi, raki, świeże kartofelki, nowalijki, owoce! Koniki własne, powozik twój — och! Joasiu! Joasiu kochana, dalibóg nie żal mi tych lat ubiegłych, nie żal mojéj pracy, twego groszowego wyrachowania. Toż my teraz państwo, całą gębą. Joasiu! państwo. — Otworzymy dom, sąsiedzi przyjeżdżać do nas będą — może i Ludwini jaka partya się trafi. I z pewnością trafi — bo panienka ładna, poczciwa, dobrze wychowana — a przecież i fortunka też jest.
Wybieraj się tedy kochanie do drogi — o dniu w którym Wasz przyjazd możebnym będzie doniosę, konie na stacyę przyszlę, kilka wozów pod rzeczy, a powozikiem sam przyjadę. Nie próżność przemawia przezemnie, nie, to tylko radość, że nam nareszcie lepiéj będzie, że może przy zachodzie życia uśmiechnie się do nas szczęście i spokój. O tak, ja mam w Bogu nadzieję, że odżyjemy na wsi, Ludwinia dostanie kolorków, wzmocni się na powietrzu, będzie jak róża kwitnąca — a my! my znajdziemy tyle upragnione szczęście i wypoczynek na stare lata”.
I długo jeszcze pisał dziadowina, aż trzy arkusiki bitym maczkiem zasmarował, a w końcu tak dalece się rozrzewnił, że porównał Joasię swoją do rozwiniętéj w całéj pełni centofolii, do któréj on stary emeryt wzdycha jak słowik podczas majowéj nocy...
Wątpię, czy która z pań widziała kiedy słowika łysego i zażywającego tabakę i dlatego kończę ten rozdział, ażeby nie narażać na śmieszność staruszka, godnego ze wszechmiar szacunku i sympatyi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.