Na stare lata/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na stare lata
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1880, nr 153-156, 158-160
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1880
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NA STARE LATA.
OBRAZEK
przez
Klemensa Junoszę.





ROZDZIAŁ I.
Opowiadający o zajściu pomiędzy sukcesorami Berka Muchy, o dzielnym regencie, tudzież o piosnce łysego słowika.

W ponuréj izbie, ciemnéj, zakurzonéj, w izbie, w któréj nagromadzone stosy akt i papierów, wydawały tę z siebie woń urzędowéj stęchlizny, odbywała się następująca scena.
Regent w okularach na nosie, z piórem założonem za ucho, stał oparty o stół i czytał uroczystym głosem akt kupna i sprzedaży folwarku Żółta Wydma, mającego przestrzeni włók czterdzieści siedem, morgów pięć i prętów trzydzieści dwa, miary nowopolskiéj.
W przestrzeni téj, jak opiewał kontrakt, mieścił się kawałek lasu, łączki, oraz krzaków, obciążonych serwitutem włościan z trzech wsi sąsiednich.
Głos regenta był poważny, uroczysty, a intonacya tak rzewna, że aż dwaj świadkowie prawem wymagane przymioty posiadający, przymrużali oczy i opuszczali głowy na piersi, jakoby w jakiejś miłéj kontemplacyi, graniczącéj z sennem marzeniem.
Na kanapie, zapewne tak staréj jak prawo rzymskie, siedział ogorzały szlachcic i uśmiechał się pod wąsem, a obok niego wygolony starannie staruszek, emeryt, oparłszy ręce na lasce, a brodę na rękach, słuchał uważnie.
Na stole leżał tak zwany szacunek, a właściwiéj przedmiot ze wszech miar szacunku godzien... Była to spora paczka biletów bankowych, poukładanych bardzo malowniczo w ten sposób, że setki leżały obok setek, dziesiątki przy dziesiątkach i t. d.
Na ów szacunek pożądliwe wejrzenia rzucali czteréj panowie z bródkami, w kamlotowych żupanach, oraz dwie damy w jedwabnych perukach. Jedna z tych dam robiła pończochę, druga zaś spożywała bób gotowany, który po ziarnku wydobywała z kieszeni. Panowie i panie, o których mowa, przedstawiali w swych osobach całe potomstwo prawe, które niegdy Berek Mucha, kupiec i kapitalista pozostawił po sobie, na pożytek i pociechę ludzkości.
Takie audytoryum miał szanowny regent kancelaryi ziemiańskiéj — i trzeba przyznać, że słuchano go z całem przejęciem się ważnością i uroczystością chwili.
Raz jeden tylko, właśnie gdy odczytywał zawiły nieco paragraf 13 kontraktu, uporczywa mucha usiadła mu na łysinie i takie dzikie na niéj wyprawiała harce, że regent bez względu na powagę chwili, musiał ją zabić dłonią na swéj czaszce, co wykonał z tak głośném klaśnięciem, że aż obaj świadkowie przebudzili się jednocześnie, dzięki czemu kontrakt zyskał tem większą prawomocność.
Stojący obok regenta dependent, podobny bardziéj do wymoczonego w spirytusie szparaga, aniżeli do ludzkiéj istoty, kiwał głową za każdym dobitniéj wymówionym wyrazem pryncypała, — sukcesorowie zaś niegdy Berka Muchy, trącali się od czasu do czasu łokciami, robiąc pół głosem pełne finezyi uwagi naukowo-prawne. Kiwali oni też potwierdzająco głowami w chwili, gdy regent opowiadał historyę sumy po niegdy Berku pozostałéj, oraz imiona, nazwiska i tytuły jego spadkobierców.
Nareszcie kontrakt został odczytany, regent zażył tabaki, kichnął i utarłszy nos olbrzymią fularową chustką, zabrał się do powtórnego przeliczenia pieniędzy wobec świadków i stron działających. Interes był już na ukończeniu, lecz przeszkodziła temu nagła i niespodziana okoliczność, a mianowicie ta, że współwłaściciele sumy rs. 1722 kop. 4½ z procentem za lat trzy miesięcy dziewięć i dni jedenaście, skutkiem małego nieporozumienia rodzinnego, pobili się — i zostali wyrzuceni za drzwi przez stróża i dwóch świadków, prawem wymagane przymioty posiadających.
Emeryt się niecierpliwił i proponował, żeby sumę po Berku odesłać do banku, szlachcic śmiał się do rozpuku, a regent zapewniał, że po chwilowéj kłótni spadkobiercy Muchy przyjdą w najlepszéj harmonii i zgodzie.
I rzeczywiście tak się stało... Po walecznéj utarczce stoczonéj przed gmachem trybunału, członkowie rodziny Muchów w najlepszéj komitywie przyszli do kancelaryi, wprawdzie jeden z nich miał nos nieco skrwawiony i oko odrobinkę podbite, — ale za to pierwszy przystąpił do odbioru należnéj mu części.
Wreszcie akt kupna i sprzedaży ukończono, poczem rejent wraz ze stronami działającemi, lecz już bez asystencyi świadków, zeszedł na grunt do handlu win, celem upamiętnienia sprzedaży Żółtéj Wydmy.
Przy butelce dobrego maślacza, szlachcic przysięgał się na Pana Boga, wszystkich świętych, na żonę, dzieci i wnuki, że sprzedał złote jabłko za psie pieniądze i winszował emerytowi zrobienia świetnego interesu.
— Niech mnie piorun spali, — mówił — jeżeli Wydma, tak jak jest panie dobrodzieju, z inwentarzem żywym i martwym, obsiewami i tego — nie jest warta po dwadzieścia tysięcy za włókę!..
— Być może, bardzo być może, — potakiwał regent — teraz ziemia w górę idzie. Krzudujki sprzedano w zeszłym miesiącu po dwanaście tysięcy...
— No, widzisz dobrodzieju, — huczał szlachcic — sam piasek latający, dziś masz tu górę, jutro panie dobrodzieju tam, a jak przyjdzie suchy rok, to zdechł pies! pani dobrodziko i amen.
— Ale zdaje mi się łaskawy panie, — wtrącił emeryt — że tam jednak i młynek jest ładny i tartaczek...
— Szelma imię moje, jeżeli on tam pół korca zboża zmiele na tym młynie, jak Bartugomski w Kopytach szluzę otworzy, to tam ani kropli wody nie ma, a jak zamknie, to znów wszystko tak zalane, że okręty mogłyby pływać i wieloryby łapać. Niech go gęsi zjedzą z takim młynem...
— No proszę, to tak rzeczy stoją?
— A tak panie, tak jest... ale pal ich licho! mam już téj okolicy po same uszy! wynoszę się w inne strony, aż w Sochaczewskie...
— Przykro mi bardzo, że tracę w szanownym panu dobrodzieju stałego klijenta, — wtrącił regent.
— A no, cóż robić, kochany regencie, człowiek siedziałby, bo jak to mówią i kamień na miejscu porasta... tylko że uważa pan dobrodziéj, mam szwagra z piekła rodem! procesowicz jakiego świat nie widział.
— Aha, to ten Wincenty?
— Ten sam.
— Ten, co to jego matka z domu Grzmocińska?
— To, to, to właśnie.
— Co była za pierwszym mężem Bzdurskim?
— Istotnie ten sam... uważam że go kochany regent znasz jak zły szeląg.
— Robili u mnie działy przed kilkoma laty.
— Tak, tak, pamiętam, a ja mówiłem wtenczas do żony: Julciu, nie czekaj, bierz kiedy ci dają, ale powiadam panu dobrodziejowi, moja jejmość miękka jak wosk, to też teraz ma... z procesu w proces, trzeba było fortunę sprzedać i zmykać gdzie pieprz rośnie.
— Stało się, panie dobrodzieju, — rzekł emeryt — i już się nie wróci... nie ma co o tém wspominać. Nie truj pan sobie ostatnich chwil pobytu w tych stronach.
— Racya... racya... — odezwał się regent.
— Icek! przynieśno jeszcze jedną butelczynę tego samego!
— Zaraz jaśnie panie! już lecę.
— Oto masz pan dobrodziéj słuszność — lepiéj niech pies płacze aniżeli ja. Wnoszę za pomyślność kochanego pana na nowéj siedzibie — żeby się rodziło, mnożyło, żeby... jakby to powiedzieć, krestencya... była agronomiczno-ekonomiczną... esencyą! Zresztą, niech tam licho, przepraszam, nie jestem adwokatem, gadać nie umiem, a zatem krótko... panie Dyonizy! oby się Wam dobrze działo!
Tu szlachcic objął emeryta, a porwawszy go w swe szerokie ramiona ścisnął jak w kleszczach, chcąc tym sposobem wyrazić całą moc i siłę swego uczucia.
— Regencie! winszuj do stu par milionów! cóż siedzisz jak malowany...
Regent podniósł się i trącając kieliszkiem w kieliszek emeryta, zawołał:
— Staropolskie, panie Dobrodzieju! kochajmy się!
— Zdrów regent! — wołał szlachcic — kochajmy się.
I szła butelka za butelką, życzenie za życzeniem, aż rozmarzony szlachcic usnął, emeryt uczynił to samo, a regent widząc, że już nie ma się z kim trącić powstał z krzesła, włożył palto i wyszedł ubolewając w duszy nad tem, że ludzkość się wyradza, a tęgich głów całkiem już wkrótce zabraknie....
Trzeba szanownemu juryście oddać tę sprawiedliwość, że był najzupełniéj przytomny i do działań urzędowych zdolny, napisał jeszcze tego dnia dwa akty, a kiedy wieczorem poszedł do kupca na zwykłą lampkę wina, dowiedział się, że towarzyszy jego odwieziono do hotelu, gdzie śpią jak zabici....
— O tempora! o mores! — mruknął stary regent, przypatrując się pod światło złocistemu płynowi i rozkoszując się jego zapachem.
Nazajutrz rano, szlachcic (jak sam się wyrażał) „pogrzmiał” w Sochaczewskie, a emeryt kazał sobie przynieść przybory do pisania i nakreślił dokument, który się tu poniżéj in extenso podaje.

„Droga i ukochana moja Joasiu!

„Nareszcie cel czterdziestoletniéj mojéj pracy i zabiegów został osiągnięty — kupiłem wioskę. Wczoraj właśnie podpisałem kontrakt i wchodzę w posiadanie. Mam pracy po uszy, bo muszę przygotować dla Was mieszkanie, o które jak się zdaje poprzedni właściciel (zresztą bardzo zacny człowiek) nie bardzo dbał, gdyż ściany są okropnie zakopcone, a piece czarne jak smoła. Wam co przyzwyczajone jesteście do pewnéj elegancyi, wydałoby się to może niezbyt powabnem, godzę więc majstrów i przysposabiam Wam gniazdko o ile można najmilsze. Nadchodzi najpiękniejszy czas lata, a jest tu piękny ogród, bardzo piękny chociaż zapuszczony okropnie. Gracować każę uliczki, oczyszczać kanały, budować efektowne altanki. Owoców będziemy mieli dużo, szczególniéj malin, które nasza Ludwinia tak lubi. O! moja kochana Joasiu, droga towarzyszko życia, co to za rozkosz będzie spożywać kawałek chleba ze swojéj własnéj ziemi! to mnie upaja, to mnie odmładza, zdaje mi się, że te dwadzieścia pięć lat, które przeżyliśmy ze sobą nie istniały, że jestem znów taki sam młody, zakochany, jak wówczas kiedym się starał o ciebie. Poetyzuje stary — powiesz — być może, ale mi dziwnie błogo, dziwnie dobrze na sercu. Dziękuję Bogu, żeśmy nie zmarnowali twéj sumki, że zabiegliwością, oszczędnością i pracą mogliśmy coś do niéj dołożyć. Trudno to było, prawda, nieraz z ciężkością przychodziły te ofiary, ale dziś jakaż miła za to nagroda! Pamiętasz zapewne, jak to niegdyś — inni bawili się, chodzili do teatrów, przyjmowali gości, żyli z ludźmi — a my nic, ograniczeni w bardzo skromném kółku znajomych żyliśmy cichutko, skromniutko, oszczędnie, pół pensyjki na życie, czwarta część na ubranie i inne wydatki, a za resztę liścik. I tak liścik do liścika, liścik do liścika, aż oto dziś i emeryturka jest i mająteczek jest i kawał chleba pewny.
Teraz będziemy mogli odetchnąć całą piersią, odpocząć, zacząć żyć na nowo. Z dwóch pokoików warszawskich do obszernego dworu wiejskiego, z zaduchu na powietrze, do lasku, nad wodę. A ulubione przysmaczki, których odmawialiśmy sobie za młodu, kurczątka, szparagi, raki, świeże kartofelki, nowalijki, owoce! Koniki własne, powozik twój — och! Joasiu! Joasiu kochana, dalibóg nie żal mi tych lat ubiegłych, nie żal mojéj pracy, twego groszowego wyrachowania. Toż my teraz państwo, całą gębą. Joasiu! państwo. — Otworzymy dom, sąsiedzi przyjeżdżać do nas będą — może i Ludwini jaka partya się trafi. I z pewnością trafi — bo panienka ładna, poczciwa, dobrze wychowana — a przecież i fortunka też jest.
Wybieraj się tedy kochanie do drogi — o dniu w którym Wasz przyjazd możebnym będzie doniosę, konie na stacyę przyszlę, kilka wozów pod rzeczy, a powozikiem sam przyjadę. Nie próżność przemawia przezemnie, nie, to tylko radość, że nam nareszcie lepiéj będzie, że może przy zachodzie życia uśmiechnie się do nas szczęście i spokój. O tak, ja mam w Bogu nadzieję, że odżyjemy na wsi, Ludwinia dostanie kolorków, wzmocni się na powietrzu, będzie jak róża kwitnąca — a my! my znajdziemy tyle upragnione szczęście i wypoczynek na stare lata”.
I długo jeszcze pisał dziadowina, aż trzy arkusiki bitym maczkiem zasmarował, a w końcu tak dalece się rozrzewnił, że porównał Joasię swoją do rozwiniętéj w całéj pełni centofolii, do któréj on stary emeryt wzdycha jak słowik podczas majowéj nocy...
Wątpię, czy która z pań widziała kiedy słowika łysego i zażywającego tabakę i dlatego kończę ten rozdział, ażeby nie narażać na śmieszność staruszka, godnego ze wszechmiar szacunku i sympatyi.





ROZDZIAŁ II.
O szczęściu emeryta, o pięknéj Fatymie angielce po Fitz Hops, tudzież o przestrachu pani Małgorzaty Paciorkowskiéj.

Nareszcie jesteśmy w Zółtéj Wydmie. Emeryt z rodziną używa świeżego powietrza i spokoju.
W pierwszym zaraz tygodniu tego nowego życia, zdechły mu dwa piękne woły objadłszy się koniczyny — ale trudno, pocieszał się staruszek tą myślą, że nie ma róży bez kolców.
I to także pociecha — zwłaszcza, że para wołów warta była dwieście rubli.
Ładny wieczór lipcowy był, słońce zachodziło wspaniale, zapowiadając na jutro prześliczną pogodę, z oddali dolatywały pieśni powracających z pola żniwiarzy.
Pan Dyonizy, żona jego i panna Ludwinia, siedzieli na ganku. Dzikie wino i powój oplatały ten ganek, w którym były ładne z białéj brzeziny zrobione ławeczki i stół wielki okrągły. Na stole stał duży błyszczący samowar i przybory do herbaty skromne, nie kosztowne, ale lśniące czystością i odznaczające się wykwintnym gustem. Znać było, że pani domu dbała o te drobne porządeczki i że w córeczce swéj ma dzielną pomocnicę.
Emeryt siedział przy stole z wyrazem błogiego zadowolenia na twarzy. Trzeba też przyznać, że i twarz jego zmieniła się jakoś. Zapuścił wąsy — co nadawało mu pewien marsowy wyraz, łysinę przykrył dużym słomianym kapeluszem, a zamiast miejskich sukien szaréj barwy, przywdział kitel biały płócienny.
— Ani poznać ojczulka, — mówiła Ludwinia — tak się odmienił.
— Istotnie, prawda, — wtrąciła pani domu — tak odmłodniał jakoś, taki rzepki, żwawy.
— Ba! co chcesz, życie ruchliwe, świeże powietrze, to mi sił dodaje; zawsze miałem do gospodarstwa wielkie zamiłowanie, to też teraz istotnie jestem w swoim żywiole. Bo czyż to nie cieszy człowieka, patrzcie — oto nasze bydełko z pola powraca, jakie zdrowe, jakie ładne, jak pięknie utrzymane, miło spojrzeć powiadam. A owce! co? proszę mi pokazać gdzie takie owce. Wprawdzie nie dużo to tego jest, ale za to w doskonałym gatunku.
— Proszę ojczulka, podobno jedna dziś zdechła, owcarz mi mówił.
— Bez jednego żołnierza wojna będzie. To trudno moje dziecko, gdzie życie tam i śmierć być może, w Warszawie naprzykład dużo ludności, więc i duża śmiertelność.
— Uważam mój mężu, że dość filozoficznie zapatrujesz się na wypadki w naszém nowem gospodarstwie, ja bo jeszcze nie zapomniałam o tych wołach.
— Ach, nie wspominaj już o tem — wołów nie wskrzesisz, pojedzie Paciorkowski w przyszłym tygodniu na targ i kupi, bo dziś na jarmarku nie było ani jednéj pary.
— Proszę tatki, mówiła Józefowa, że teraz czas roboczy, to bydła niebardzo chętnie ludzie sprzedają.
— Co to nie sprzedają. Zapłacić parę rubli drożéj, to sprzedadzą z pocałowaniem ręki.
— Tak, to łatwo powiedziéć mój mężu: zapłacić — ale czy warto przynajmniéj?
— Ech! kochana Joasiu, nie marudź. Znam ja się na tém doskonale, nieraz zdarzało mi się objeżdżać wioski podczas mego urzędowania, toć widziałem przecież na własne oczy, że nie święci garnki lepią.
— Kiedy bo, aniołku uparty jesteś.
— Ale moje dziecko, marudzisz.
— Pozwól sobie jednak powiedziéć, że...
Barometr zgody małżeńskiéj zaczął cokolwiek opadać, zanosiło się na burzę. Szczęściem, że w sam czas zawiał wiatr z innéj strony i rozpędził zgromadzone chmury.
Od miasteczka na gościńcu ukazał się tuman kurzu, wśród obłoków którego można było dokładnie rozpoznać żółtą bryczkę i parę siwych koni.
— Ojczulku! goście jadą! — zawołała Ludwinia.
— A prawda i to zdaje mi się, że z Wólki.
— Czy i pani? — zapytała matka przypatrując się nadjeżdżającemu ekwipażowi.
— Nie, nie, mamo, ja mam doskonały wzrok, widzę dobrze, to jedzie pan Michał z synem.
— Że też ty zawsze tego syna wypatrzysz, — mówił emeryt do córki półżartem — musi w tém coś być — oj musi.
— Niech ojczulek sobie ze mnie nie żartuje, bo jak się rozgniewam, to...
— To co?
— To będę trzy dni i trzy noce płakała.
— A dajżeż pokój, bo jeszcze deszcz sprowadzisz.
Tymczasem owa żółta bryczka zajechała przed dom i wysiadł z niéj pan Michał z najstarszym synem swoim. Pan Michał to człowiek dobrze już szpakowaty, twarz miał ogorzałą, wąs zawiesisty, wzrost piękny, trzymał się prosto, mówił głośno i w ogóle wydawał się daleko młodszym aniżeli był w istocie. Syn w zupełności wdał się w ojca, tylko że zamiast szpakowatych włosów, miał czarne, a zamiast marsowéj powagi, wdzięk młodości, rumieńce i miękkie jakby jedwabne wąsiki.
— A dobrodzieje kochani, przypomnieliście sobie też o sąsiedzie, — mówił emeryt witając gości i zapraszając aby usiedli — jakże zdrowie? a pani dobrodziejka, a córeczka? dla czegóż nie łaskawa...
— Dzięki Bogu, trzymamy się jako tako wszyscy, ale jejmość nie mogła wyruszyć z domu, miała jakieś swoje zajęcia, przyjechaliśmy też sami złożyć państwu nasze uszanowanie. A cóż ty tam za paczkę masz w ręku? — zapytał zwracając się do syna.
— To nuty, proszę ojca, mamy dziś z panną Ludwiką spróbować kilka nowych kompozycyj do śpiewu.
— A śpiewajcież sobie moi państwo, śpiewajcie, — rzekł emeryt — posłuchamy z przyjemnością.
— Będzie nam się zdawało, że jesteśmy na koncercie, — wtrąciła pani domu, otwierając drzwi i zapraszając gości do sali.
— Niech tam sobie młodzi idą z panią dobrodziejką, — rzekł pan Michał, — my zaś tu z panem Dyonizym pogwarzymy sobie na ganku. Dobrze tu jest.
— Mam ja tu nawet i cygarka niezgorsze, — rzekł gospodarz, podsuwając gościowi pudełko z cygarami i nożyk, — suche jak pieprz.
— No i cóż panie Dyonizy, zaaklimatyzowałeś się? — spytał gość.
— Jakbym się tu urodził.
— I znajdujesz, że dasz sobie radę?
— Prawie pewnym tego.
— To winszuję panu, bardzo winszuję, ale o sobie tego powiedziéć nie mogę; siedzę na roli od dziecka, znam się na gospodarstwie jako tako, no i Jaś mój agronom skończony, a dalibóg, żebyśmy oba nie wstawali do dnia, nie zajrzeli wszędzie, żebyśmy nie pracowali od świtu do nocy, nie deptali każdemu po piętach, to nie wiem coby to było.
— Ech, przesadzasz sąsiad dobrodziéj, pessymistą jesteś, cóż u licha wszyscy płaczecie, wszyscy narzekacie a jednak żaden z was z głodu nie umarł!
— Ba! jeszcze tegoby też brakowało, ale czekajno jegomość, czekaj, jak cię zaczną ze wszech stron okpiwać, kraść, szkody robić, procesować, to ci całe gospodarstwo bokiem wyłazić będzie.
— Ha! ha! ha! — śmiał się emeryt — stara to piosnka, od kiedy żyw jestem zawsze to samo słyszę.
— Bo zawsze tak było, a dziś gorzéj jest jeszcze niż kiedykolwiek, ale jegomość, chociaż masz siwe włosy, młodzieniaszkiem jeszcze na tém polu jesteś, masz złudzenia, z których cię obudzą, wiarę którą ci odbiorą, ideały do których nigdy nie dojdziesz. Szczęśliwy jesteś dopóki to masz — doświadczonym będziesz skoro stracisz. Zapewne wierzysz w zgodę, jedność i solidarność sąsiedzką?
— Wierzę.
— I w naiwną prostotę ludu?
— Wierzę.
— I w możliwość czynienia dobrze.
— Wierzę.
— Niechże cię, panie Dyonizy, wiara twoja zbawi — a skoro przejdziesz do szeregu niedowiarków, wówczas pogadamy obszerniéj o tym przedmiocie. Dziś dajmy temu pokój. Jaki twoja córka ma piękny, metaliczny głos.
— Dobrych miała nauczycieli — no, a przytem z natury materyał bogaty. Oh, przyznam się panu po prawdzie, przez całe życie moje oszczędzałem, skąpiłem na wszystko, ale na edukacyę Ludwini, na rozwinięcie jéj talentu, nie żałowałem nigdy.
— Racya, nie stracony to kapitał nigdy, ot widzisz i mój chłopak także mnie drogo kosztował, ale nie żałuję — dobre dziecko, dobre co się zowie.
I tak się starzy o dzieciach swoich rozgadali — o ich młodości, edukacyi, kłopotach, zmartwieniach jakie przytem były, o przyszłości wreszcie, że ani spostrzegli, że już słońce zaszło, że dwa młode a dźwięczne głosy umilkły. Duet się skończył, tylko z pod palców Ludwini wydobywała się jakaś dumka rzewna, nie grana, lecz wyśpiewana raczéj przez struny fortepianu, które nabrały życia pod artystycznem dotknięciem.
Pani Dyonizowa przyszła prosić męża i gościa do salonu, lecz gospodarz przypomniał sobie coś nagle i zawołał:
— Ale, ale, póki widno muszę się i też szanownemu sąsiadowi pochwalić nowym nabytkiem. Kupiłem przepyszną klacz półkrwi — po... po... bodajże cię, zapomniałem, ale mam to zanotowane, o tu w pugilaresie — po Miss Gipps i Fitz-Hops, po El-Mollach, śliczne stworzenie, każę ją ujeździć dla Ludwini, spokojna, łagodna jak dziecko.
— Zkądżeż ona pochodzi?
— Nabyłem ją od sąsiada.
— Nie słyszałem żeby tu kto w okolicy miał rasowe konie.
— Ale, bo pan nic nie wiesz — cenny ten nabytek zawdzięczam przypadkowi, klacz tę niedawno nabył z renomowanego stada pan Inocenty z Rozdarcia i dał za nią pięć tysięcy, ale że gwałtownie potrzebował gotówki, więc mi ją odstąpił za bezcen, za czterysta rubli.
— Zkądże pan wiesz, że on ją za pięć tysięcy nabył?
— Od niego wiem, bo sam mi to powiadał.
— A pan mu wierzyłeś?
— No, jakżeż, przysięgał się na wszystkie świętości, aż prosiłem go żeby się tak nie przeklinał, bo czyż między uczciwymi ludźmi słowo nie powinno być dostatecznym dowodem? Zresztą ja traktowałem tę kwestyę ze strony czysto praktycznéj. On potrzebował pieniędzy, ja szukałem właśnie klaczy, z któréj mógłbym się dochować ładnych źrebiąt. Więc uważałem interes jako korzystny zarówno dla mnie jak i dla niego.
Pan Michał z niedowierzaniem kiwał głową.
— Wątpisz pan — rzekł emeryt — zaraz ja to zwątpienie usunę, każę wyprowadzić Fatymę. Hola! jest tam kto!...
Na głos pana Dyonizego wyskoczył oczekujący na dyspozycyę ekonom.
— Niechno Paciorkowski każe Józefowi przyprowadzić Fatymę.
— Kiedy, za przeproszeniem wielmożnego pana, takiéj dziewki w całym folwarku u nas nie ma.
— Ale nie o dziewkę tu idzie, tylko o tę klacz, co ją dziś przyprowadzili z Rozdarcia.
— A to, przepraszam wielmożnego pana, nie wiedziałem, że ta kandyba ma się nazywać Infemia.
— Fatyma.
— Czyli Fatyma — ale za przeproszeniem wielmożnego dziedzica.
— Panie Paciorkowski, bez przepraszania każ klacz przyprowadzić.
Ekonom ukłonił się i pobiegł ku stajni, stary służbista.
— Ale, niechże i pan Jan zobaczy — rzekł gospodarz, a otworzywszy drzwi do sali wołał:
— Panie Janie, a chodźże no tutaj, zobaczysz dopiero cacko!
Ludwinia, pani Dyonizowa i pan Jan wyszli na ganek, ciekawi obejrzeć owo cacko, które dla Ludwini za wierzchowkę służyć miało.
Józef stangret przyprowadził wielką kasztanowatą szkapę, z krótko obciętym ogonem, przykrytą elegancką derką.
— Zdejm no derkę i dawaj ją tu bliżéj, patrzcie panowie, co to jest za klacz, jaka szyja, jaka głowa.
I zeszedłszy ze schodków zaczął staruszek głaskać ową Fatymę po łbie, przy téj sposobności dostrzegł na czole téj pięknéj angielki świeżą ranę.
— A to ją kto skaleczył? — zapytał z oburzeniem i zgrozą.
— Ktoby ją ta kaleczył wielemozny dziedzicu — odpowiedział Józef — ino jak ją zaprowadziłem do wody, tak się oto kalectwo buchneno łbem o studnię i zafarbowała se krzynkę łysinę.
— Jakto kalectwo?
— A dyć, ona wielemozny dziedzicu świata Bozego nie widzi.
— Co ty mówisz, ta klacz ślepa.
— A juści sprawiedliwie ślepa na oba ocy, o! o! — mówił dotykając prawie palcem oczu klaczy, która ani nie drgnęła nawet powieką.
— Tak — rzekł pan Michał — to jest jasna ślepota, nigdy nie uleczona — a potem kiwając z politowaniem głową dodał z cicha:
— Więc to jest angielka po Fitz-Hops?
— Za przeproszeniem wielmożnego pana — odezwał się Paciorkowski — ja ją znam, ona jest po jenszym żydzie.
— Jakto po żydzie?
— Sprawiedliwie, tylko że tamten żyd nie nazywał się Fiszhop ale Hopfisz Jankiel, tego czarnego Berka syn...
— Co też Paciorkowski plecie?!
— Święta prawda, żebym tak zdrowego skonania doczekał. Jeszcze kolei wtenczas nie było — ja służyłem za ekonoma w Rozdarciu — i ten Hopfisz Jankiel jeździł dużą bryką frachtową do Warszawy, więc pamiętam jak dziś, wielemożny pan January kupił od niego tę samę drandrygę i dał mu za nią czterdzieści dwa ruble i pięć korcy kartofli. Akurat będzie temu na święty Marcin cztery lata, jak dzieci moje pragnę w zdrowiu oglądać.
Nikt się nie śmiał — bo i nie było z czego.
Fatyma poszła do stajni, a gospodarstwo z gośćmi do salonu — ale nie kleiła się jakoś rozmowa.
Emeryt wzdychał, pan Michał milczał. Ludwinia tylko, która niebardzo zrozumiała o co idzie, szczebiotała wesoło z panem Janem o muzyce, poezyi i wielu innych rzeczach, które tak pięknie i mile ozdabiają wiosnę życia naszego, budząc serca z uśpienia.
Na odjezdnem pan Michał ścisnął dłoń emeryta i zapytał go z cicha:
— A co? wierzysz w sąsiadów?
Staruszek nie dał za wygranę.
— Wyjątek — rzekł — nie stanowi reguły.
Głos jego wszakże nie był tak pewny i stanowczy jak przed obejrzeniem Fatymy.
Tej nocy pani Paciorkowska sądziła, że jéj męża złe opętało.
O saméj północy zaczął się śmiać tak głośno, że aż go coś podrzucało do góry — zatykał sobie usta rękami, dusił się i znów wybuchał straszliwym spazmatycznym śmiechem.
Pani Paciorkowska poleciła się opiece świętego Antoniego, a zapaliwszy świecę, zbliżyła się do męża i zapytała go z trwogą:
— Walenty! na rany Boskie! co tobie?
Paciorkowski zaśmiał się znowu.
— Walusiu, kochanie moje, czyś ty zdurzał, czy się szaleju objadłeś, Walusiu czyś się spił może jakeś okowitę z magazynu wydawał? Waluś! Waluś!
Nareszcie ekonom zdołał przyjść do słowa.
— Oj, daj mi się wyśmiać Małgosiu, bo mnie chyba ten chichot zadusi.
— Ale z czego? z czego, mój Boże.
— A z czegóżby, jak nie z téj kasztanowatéj Infemii....
I zaśmiał się na całe gardło da capo.





ROZDZIAŁ III.
Który mówi o srebrnem weselu, trzynastu pocałunkach, oraz o różnych szelmostwach potomków tego Chama, co to śmiał się ongi z nagości ojca swojego.

25 sierpnia w domu państwa Dyonizych była podwójna uroczystość rodzinna, a mianowicie: imieniny panny Ludwiki, oraz dwudziestopięcioletnia rocznica małżeńskiego pożycia szanownych państwa radcostwa. Jubileusz, zwany srebrnem weselem dla tego zapewne, że czas, co najbujniejsze czupryny ludziom zdmuchuje, opsypał już srebrem głowy obojga państwa młodych.
Emeryt postanowił dość hucznie obchodzić ćwierćwiekową rocznicę swego ślubu, sprosił więc całe prawie sąsiedztwo i wystąpił co się nazywa wspaniale.
Obszerny dworek zaledwie mógł pomieścić zgromadzonych gości, służba krzątała się żwawo, a oboje gospodarstwo przy pomocy jedynaczki, czuwali nad tém aby nikt się nie nudził i aby każdemu ten wieczór przepędzony w ich domu, przeszedł szybko i pozostawił jak najmilsze wspomnienie.
Starsi panowie zasiedli jak zwykle do wista, który prosperował na kilku stolikach, panie bawiły się rozmową w chłodnych alejach ogrodu, a młodzież tańczyła w salonie przy dźwiękach fortepianu.
Pan Dyonizy z butelkami w ręku biegał od gościa do gościa i dolewał, zapraszał, aż gderliwy pan Michał zapewniał go, że się na śmierć zamęczy. Ale radca nie słuchał, biegał daléj, prosił, całował, a nawet na prośbę panien przyjął udział w tańcach i wyskoczył walczyka z panią Michałową.
Ba! radca dzielny był homo, a kiedy sobie podochocił jeszcze, kiedy się w nim odezwała fantazya, to niejednego młodego zakasował.
Dostał też za walczyka brawo, które mu się najsłuszniéj należało.
Kiedy zmrok zapadł, oświetlono ogród kolorowemi lampkami, które porozwieszane na drzewach i krzakach, wyglądały zdaleka niby robaczki świętojańskie.
Ogród piękny był, poprzerzynany kanałami, które zbiegały się w dużéj sadzawce. Na środku sadzawki była kępa zarosła olszyną, a w niéj altanka pokryta powojami i bluszczem.
Na kępie palono ognie bengalskie, oblewające różnokolorowem światłem wodę i drzewa nadbrzeżne, wesołą młodzież i piękne panny siedzące w kilku zgrabnych i wygodnych łódkach.
Sadzawka połączoną była kanałem ze stawem, co się po za ogrodem rozciągał, a zarosły był po brzegu tatarakiem i trzciną dźwigającą na sobie kity aksamitne.
Ze stawu można było wypłynąć w górę wpadającéj do niego rzeczułki i po jéj grzbiecie spokojnym dostać się do gaju rozrzuconego na malowniczem wzgórzu.
Tą drogą udało się grono wesołéj młodzieży na kilku łodziach oświetlonych latarniami. Amatorowie-wioślarze prowadzili ten pochód wesoły, śmiejący się, szczęśliwy. Kierunek drogi wytykały tu i owdzie przy brzegach zawieszone latarnie. Śpiewy brzmiały rozgłośnie i rozchodziły się daleko po wodzie, a spłoszone dzikie kaczki, kurki wodne i inne ptastwo podrywało się z krzykiem i na oślep zapadało w sitowie.
Ileż to tam było westchnień i cichych szeptów w tych łodziach! któż zliczy? i co komu zresztą po tem.
Pan Dyonizy zmęczony ustawicznem bieganiem, wybiegł na chwilę do ogrodu i usiadł na ławeczce nad kanałem.
Odpocząć chciał.
Wzrok jego padł na łódkę przepływającą tuż obok niego, a w łódce téj przy blasku latarni ujrzał pomiędzy innemi osobami Ludwinię wesołą i uśmiechniętą, promieniejącą radością i szczęściem.
Zwracała ona piękne swe oczy na pana Jana, który stojąc obok niéj, robił wiosłem. Żywe kolory wystąpiły mu na twarz, oczy nabrały blasku, a w całéj postaci jego malowała się ta prawdziwie męzka piękność, nie zasadzająca się na idealnie harmonijnych rysach twarzy, lecz na spokoju i sile.
— Śliczna para, — pomyślał radca na widok córki i młodego wioślarza, i snuć zaczął plany przyszłości téj jedynaczki swojéj, dla tego ukochanego, wypieszczonego dziecka, które było dla niego wszystkiem.
Tak, wszystkiem — bo łączyło w sobie to co najmilszem jest dla każdego człowieka, a mianowicie wspomnienia i nadzieję.
Na widok dziecka, przypomniała mu się własna młodość... chwila wiośnianych rojeń, zachwytów... szczęścia... chwile tych pierwszych kroków jakie stawiamy w życiu.
Zarazem patrząc na tę piękną, uśmiechniętą twarz swéj córki, któréj duże wymowne oczy z uczuciem miłości zwracały się na sympatycznego młodzieńca, radca wybiegał myślą w przyszłość i widział to dziecko swoje kochanem, szczęśliwem, zabezpieczonem, niepozbawionem opieki i silnéj podpory. Wiedział, że spełnił już zadanie życia i że może w każdéj chwili powiedziéć: „Panie, pozwól odejść słudze Twemu w pokoju.”
Aleć przecież zdrów był, zapas sił żywotnych miał duży, przeto mógł się spodziewać, że szczęściem dziecka swego długo jeszcze cieszyć się może i że zachód życia swego będzie miał pogodny i jasny.
Nie było jednak na długie dumanie czasu, obowiązek uprzejmego gospodarza wzywał go do gości, pospieszył więc staruszek co żywo, daléj zapraszać i częstować, przysiadał się to do tego, to do owego kółka, tu rzucił parę słówek uprzejmych, tu znowuż przy kartach dał jakąś radę graczowi, tam opowiedział ucieszną dykteryjkę lub zdarzenie z dawnych czasów, pościerał się z młodymi, ze starymi westchnął, słowem pełno go było wszędzie.
Raz tylko jeden porzucił zajęcie się towarzystwem, dla sprawy czysto prywatnéj natury.
Sąsiad jeden (porządny bardzo zresztą człowiek, lecz nie mający szczęścia do pieniędzy w ogóle, do regularnego płacenia rat Towarzystwu kredytowemu w szczególności), odprowadził go na bok, a ująwszy delikatnie za guzik od fraka, opowiedział mu swoje kłopoty i zmartwienia w sposób tak wymowny, że poczciwy emeryt uczuł się do głębi serca wzruszonym. Ponieważ w ogóle charaktery zacne i ufające, gotowe są działać pod pierwszem wrażeniem, przeto radca zaprosił nieszczęśliwego sąsiada do swego pokoiku, a otworzywszy biurko, wydobył ztamtąd kilka tęczowéj barwy papierków i złożył je na ołtarzu solidarności sąsiedzkiéj.
Uszczęśliwiony sąsiad poruszył z grobu wszystkich przodków swoich aż do siódmego pokolenia i zaklął się na ich cienie, że jak tylko rzepak sprzeda natychmiast pożyczkę staruszkowi zwróci. Na pewność tego zobowiązania chciał nawet wystawić skrypcik, ale emeryt odrzucił tę propozycyę oświadczywszy, że między ludźmi honorowymi papier jest rzeczą zbyteczną, gdyż słowo uczciwego człowieka więcéj waży, aniżeli całe ryzy ostęplowanéj bibuły.
Na takie dictum, uczciwy człowiek nie mógł się wstrzymać od złośliwego uśmiechu, lecz nie upierał się przy swojem zdaniu, owszem chętnie bardzo przystał na niepisanie rewersu i podziwiał szlachetność serca staruszka, który tego rodzaju interesa lubił załatwiać w cztery oczy, wbrew wyraźnym żądaniom obowiązującego prawa, które liczbę oczu niezbędnych przy udzielaniu pożyczek bezrewersowych oznacza wyraźnie na osiem.
Wierzyciel i dłużnik po zawarciu umowy dali sobie buzi z dubeltówki siedem razy, co razem wyniosło pocałunków czternaście, a ściśle rzeczy biorąc trzynaście, gdyż jeden dany na powietrzu był idealnym tylko i ztąd faktycznie istnieć nie mógł.
Powiadają, że liczba trzynaście jest fatalną, o ile jednak w tem jest prawdy, jako nie ćwiczony w naukach kabalistycznych twierdzić nie śmiem — wiem to tylko na pewno, że radca po dzień dzisiejszy pieniędzy swoich nie oglądał i że sąsiad przy każdéj sposobności nazywa go (ma się rozumieć za oczy) liczykrupą, lichwiarzem i kutwą.
Wobec tego rozstrzygnięcie kwestyi fatalności liczby trzynastu, pozostawiam domyślności szanownego czytelnika.
Wracajmy jednak do towarzystwa, które zgromadziło się już przy ogromnym stole w sali jadalnéj i zabrało się z zapałem do spożywania tych darów Bożych, które produkują pola i ogrody Żółtéj Wydmy, oraz tych złotobarwnych trunków, któremi słusznie lub niesłusznie szczycą się niektóre piwnice uczciwego i zacnego miasta Warszawy.
Historyę téj srebrnoweselnéj kolacyi opowiem ze zwięzłą i surową treściwością kronikarza wieków średnich, nie przypuszczam albowiem, ażeby przedmiot ten przedstawiał materyał do barwnych opisów. Rzeknę tedy zwięźle „25 sierpnia A. D. 18... goście pana Dyonizego jedli jako wilcy — a pili niby bąki, co im na zdrowie obrócone jest”.
Nie będę również powtarzał mów toastowych wygłoszonych ex re srebrnego wesela, ex re imienin, zacności gospodarza i ogólnéj miłości, czyli tak zwanego kochajmy się. Nie mogę jednak przemilczeć, że w tych wyrażeniach wielkich uczuć było znacznie więcéj serca niż uczuć, więcéj wykrzykników aniżeli ścisłości gramatycznéj, więcéj wyrazów, aniżeli logicznego pomiędzy niemi związku, co nawiasowo powiedziawszy, nietylko zwykłym śmiertelnikom, lecz i utalentowanym autorom bardzo często się zdarza.
Po kolacyi rozpoczął się mazur, ten porywający mazur, zwany białym — niesłusznie, gdyż w nazwie téj uwzględniono tylko czas trwania tego tańca „do dnia białego”, a zapomniano o dominującym kolorze czerwoności policzków panów i dam tańczących.
Mazur szedł sznurem przez wszystkie pokoje, tańczyli młodzi z młodemi, starzy ze staremi, młode ze starymi i stare z młodymi, nie licząc w to dzieci, podlotków i podrostków obojéj płci i rozmaitego wieku. Nawet proboszcz, który twierdził co niedziela z kazalnicy, „że grzesznik w tańcu jest jako pies skaczący z kiszką po podwórzu”, dał się porwać ogólnemu prądowi i ugiąwszy rewerendę, puścił się w taniec z szesnastoletnią panienką, któréj tłomaczył sapiąc, że w gruncie rzeczy taniec zakazanym nie jest, czego dowodem król Dawid tańczący przed arką, oraz gody w Kanie Galilejskiéj.
Z historyi tego mazura mam do zanotowania jeszcze następujące okoliczności: że pewnéj poważnéj damie oberwano ogon, ma się rozumieć jedwabny, że Ludwinia do wszystkich figur wybierała pana Jana i że taż Ludwinia i tenże pan Jan, stali przez chwilkę przy oknie, coś do siebie po cichu mówili, a potem ona wyjęła różę z bukietu i dała mu ją, a on tę różę pocałował i schował do kieszeni.
Wypoczywające na kanapie damy zaobserwowały ten fakt i powiedziały sobie, że to już interes skończony, właściwie jednak był to interes dopiero zaczęty i kwalifikował się do ukończenia, ale co prawda damom tym nie tyle chodziło o ścisłość wyrażeń, ile o posiadanie pewnéj wiadomości.
Zostawmy kochającą się i tańczącą młodzież, niech się bawi póki może i przejdźmy do gabinetu pana radcy, gdzie poważniejsi panowie prowadzą z gospodarzem dysputę o rozmaitych kwestyach gospodarskich. Radca ma ciężkie zadanie — dowodzi bowiem tezy, która znajduje zapalonych oponentów, nawet mało powiedziane zapalonych, bo nieprzejednanych, radca zapala się, unosi, oponenci krzyczą — ktoś przerażony wpada do pokoju, sądząc, że się biją.
Nie — oni rozmawiają tylko, ale z pewnem zacięciem. Każdy pewien jest że broni sprawy słusznéj, więc broni z zapałem.
— A powiadam panu dobrodziejowi — huczy jakiś opasły bas — że to wszystko mrzonki, czcza frazeologia, bo przysłowie powiada: smaruj chłopa miodem, a on zawsze będzie chłopem, to jest panie dobrodzieju bydło... głupie, złe, zawzięte, mające najgorsze skłonności.
— Nawet — wtrącił jakiś drzemiący staruszek — historya nas uczy, że to jest zupełnie odrębna rasa ludzi — bo jak się Noe upił, to Cham się z niego wyśmiewał, a od tego Chama pochodzą wszyscy chłopi.
— I do dnia dzisiejszego wyśmiewają się z gołéj szlachty, zwłaszcza gdy się ta upija i ślicznie robi, że się wyśmiewa — wtrącił młody człowiek z ponurem wejrzeniem i szczotkowatą czupryną.
— O widzisz go! acan dobrodziéj — wołał łysy staruszek — otóż macie młode pokolenie, skutki uniwersytetów, nauk i djabli wiedzą czego, my za tę naukę płacimy, my pożyczamy od żydów, żeby im dać tę edukacyę, któréj tak pragną, a za to wszystko musimy słuchać takich dzikich zdań. On mi jeszcze gotów chłopa przy stole posadzić i na herbatę go zaprosić.
Młody człowiek odezwał się.
— A jakby dziadzio wiedział. — Nie robię tego, bo ów chłop nie jest tyle wykształcony, żebym w jego towarzystwie mógł znajdować przyjemność, ale niech ma oświatę, to dla czegóż nie — i owszem.
— Panowie, panowie, pozwólcie mi przyjść do słowa, — wołał gospodarz.
— Owszem, owszem!
— Gospodarz ma głos!
— Słuchamy, pana dobrodzieja, słuchamy.
— Otóż jak was kocham, nie macie racyi, ja was przekonam, że z naszym poczciwym ludkiem wszystko zrobię, co tylko zechcę.
— Może jegomość o serwituty się z nim ułożysz, — wtrącił pan Michał.
— Z pewnością ułożę. I nie dość na tém, powysadzam wszystkie drogi drzewami, założę szkołę, w któréj dzieci uczyć się będą rzemiosł i przekonam was, że doprowadzę tę wioskę do kwitnącego stanu jedynie przez wpływ moralny, dobre słowo i zachętę.
— Ha! ha! ha! — zaśmiano się chórem, tylko młodzieniec ze szczotkowatą czupryną nie śmiał się.
— Śmiejecie się panowie, — rzekł radca, — nie wierzycie mi, a jednak przekonam was faktami, dowiodę wam, że jesteście w błędzie, a skoro to nastąpi, wówczas ja z was śmiać się będę. O będę! będę się śmiał do rozpuku daleko głośniéj niż wy wszyscy teraz się ze mnie śmiejecie.
— Owszem! owszem! czekamy na to, czekamy, obyśmy tylko mogli żyć tak długo.
Tu przerwano rozmowę, gdyż ekwipaże zaczęły jeden po drugim podjeżdżać przed gmach, damy się obierały, trzeba było gości żegnać.
Radca wyprowadzał wszystkich z kolei, żegnał a o pamięć i łaskawe odwiedziny prosił.
Ostatni odjechał dziadek z wnukiem.
Starowina wtoczył się na bryczkę sapiąc, przeżegnał się, a potém jakby konkludując całą rozmowę, powiedział.
— A ja jednak zawsze mówię, że chłop jest szelma.
I z temi słowy zasnął, marząc zapewne o chłopskich szelmostwach o tyle, o ile na to podskakująca po nierównym gruncie bryczka pozwalała.





ROZDZIAŁ IV.
Zawierający krótką lecz prawdziwą historyę białego byczka z Algau, założenie szkoły w Wydmie, oraz powtarzający to, co Onufry Cabaj słyszał na jarmarku.

Wielkorządcą pisma, w jakiem się opowiadanie to drukować ma, jest mąż z czarną brodą, który wzywa do siebie człowieka bez brody i rzecze:
— Napiszesz mi jegomość ramotę mającą tyle a tyle łokci długości, oraz tyle a tyle szerokości, głębokość pomysłu możesz obrać dowolną.
Ponieważ od tego rodzaju wyroków nie ma apelacyi, przeto nie dziw się czytelniku, iż nie będę ci drobiazgowo opisywał przygód pana Dyonizego, lecz skreślę je w zarysach nieco grubszych, albowiem z konieczności wypada mi obciąć płótno, aby je zastosować do ram gotowych.
Piękne czytelniczki, które tak lubią czytać czułe sceny pomiędzy Pompiliuszem i idącą za niego Numą, zechcą mi wybaczyć, że zamiast rozmowy dwojga gruchających synogarlic, dam opis rozmaitych interesów chłopskich, ekonomskich i w ogóle gospodarskich, a zamiast drobiazgowego opisu jedwabnych wąsików pana Jana, dam wielce tragiczną lecz za to prawdziwą historyę białego byczka z Algau, który w kwiecie lat, w zaraniu dni wiosennych, od grubego i sprosnego parobka, kołkiem dębowym zabit jest.
Wszystkiemu temu winien będzie nie kto inny, tylko ten z czarną brodą, którego potomność za te grzechy potępić nie omieszka.
A teraz do rzeczy — więc naprzód o tym byczku.
Śliczne to było stworzenie zaprawdę. Pan Dyonizy zapłacił za niego grube pieniądze i sprowadził go z wielką ceremonią i jeszcze większym kosztem, byczek ów bowiem przybył ze swojéj ojczyzny nie jak zwyczajne bydlę w towarzystwie innych podobnych mu zwierząt, lecz zajmował cały wagon specyalnie tylko dla siebie. Wagon ten był wysłany słomą, a na każdéj niemal stacyi, parobek eskortujący owego rogatego pasażera, przynosił mu świeżą wodę i podsypywał owsa w płócienny żłobek.
Z Warszawy osobliwość ta podróżowała na kołach — ale jak? na półtoracznym wozie, w wielkiéj drewnianéj klatce przykrytéj płótnem, które miało go zabezpieczać od much i gorąca.
Fornal, który go wiózł, spluwał z oburzeniem, widząc, że bydlę lepszą ma od człowieka wygodę, chciał nawet wyprowadzić pięknego byczka z klatki i przyczepić go postronkiem za rogi do wozu, żeby sobie wędrował na piechotę, jak każde bydlę, lecz Paciorkowski był przytem — a Paciorkowski służbę znał.
— Żeby ci dziedzic kazał pełne drabiny psów nakłaść, — mówił do fornala — to twoje prawo wieźć i nic nie gadać... z przeproszeniem.
Na taki argument, fornal nie miał co odpowiedziéć i wiózł owo bydlę aż do Żółtéj Wydmy.
Skoro przybyli przed dwór, dopieroż to była radość i uciecha.
Pan radca, pani radczyni i Ludwinia, wszyscy wyszli przed ganek, aby obejrzeć to stworzenie, o którem agent trudniący się dostawą tego rodzaju czynników gospodarczych, cuda pisał.
Rzeczywiście byczek był piękny. Zgrabna głowa, z małemi rogami, krzyż prosty, nogi dość cienkie lecz silne i muskularne, sierć biała, mocno sfałdowana na szyi, a połyskująca jak jedwab.
Nie będę opowiadał jak urządzono dla niego osobny gabinet w oborze — jak radca sam przynosił mu jęczmień garncami, a Ludwinia kromki chleba posypane solą lub cukrem. Nie będę również powtarzał słów radcy, który projektował sobie, że kiedyś będzie miał najpiękniejsze w całéj gubernii bydło, lecz tego nie mogę przemilczéć, że byk pasiony przez samego dziedzica i jego córkę, okropnie zhardział i w brutalny sposób zaczął traktować pastucha. Raz nawet poturbował go tak dalece, że ten w uniesieniu porwał za drąg i uderzył go nim po krzyżu. Nie wiem czy drąg był za twardy, czy krzyż zbyt miękki, dość, że się krzyż złamał i piękny byk musiał dać białą szyję pod nóż, albowiem przywieziony z miasteczka weterynarz, uznał to jako jedyną i niezawodnie w tym razie skuteczną operacyę.
Tak więc marzenia radcy o najpiękniejszéj oborze, zostały rozbite drągiem przez najzwyczajniejszego pastucha.
Pastuch stracił za to posadę, to prawda, ale panu Dyonizemu nie wiele ztąd przyszło.
Zacny radca był gospodarzem bardzo postępowym. W jego gabinecie było mnóstwo pism rolniczych zarówno krajowych jak i zagranicznych, a w głowie tysiące projektów najrozmaitszych zmian, reform i ulepszeń.
Rządcy trzymać nie chciał, gdyż postanowił w duchu, aby ten olbrzymi majątek, którego się miał na Żółtéj Wydmie dorobić, sobie samemu jedynie zawdzięczał.
Paciorkowski nie mógł sobie z dziedzicem swoim dać rady. Ten staréj daty ekonom, chciał widziéć wszystko tak „jak było na początku”, — radca zaś usiłował wprowadzać ciągłe inowacye.
Czego tam nie było?! Nasiona z zagranicy, nawozy sztuczne, kości, gips, margle, rozmaite przyrządy, maszyny, narzędzia, o jakich świat nie słyszał.
Paciorkowski ciągle mówił, że zgłupieje i nawet do pewnego stopnia nie mijał się z prawdą, tém bardziéj, że od urodzenia nie miał zanadto tęgiéj głowy.
Można powiedziéć, że gospodarstwo w Zółtéj Wydmie było nieustannym szeregiem prób i doświadczeń. Orano tam płytko, to znów głęboko, łąki zamieniano w grunta orne, naodwrót zaś pola obsiewano trawami, a w rezultacie wypadało tak, że nie było ani zboża, ani siana, co radca uporczywie przypisywał warunkom klimatycznym czyli owemu deszczowi, który zazwyczaj pada wtenczas, gdy go nie potrzeba i słońcu palącemu ogniście w chwilach, w których gospodarz pragnie jak najgoręcéj deszczu.
A czynny był ten staruszek gorączkowo, im więcéj tracił, im więcéj pieniędzy wydawał, témbardziéj się zapalał i bardziéj przy swojem obstawał.
Z panem Michałem kłócił się ząb za ząb przy każdéj sposobności, bywało nawet tak, że po kilka tygodni mówić z nim nie chciał, a nawet Ludwini zapowiadał, żeby sobie tego swego przemądrzałego agronoma z głowy wybiła.
— Bo to im się zdaje, — mówił, — że oni wszystkie rozumy pozjadali, tak, że dla nas zwykłych śmiertelników nic nie pozostało! Im się zdaje, że gdy sami znają dobrze teoryę i mają za sobą doświadczenie, to już tym sposobem zdobyli sobie monopol na gospodarstwo. Dla czego ja mam być gorszy od nich. Nie mam praktyki, to prawda, ale za to teoryę da mi każda książka. A Paciorkowski naprzykład ma tyle lat doświadczenia, a jednak jest głupi jak stołowe nogi. Ja im pokażę, że nie święci garnki lepią!!
Rzeczywiście, trzeba to panu radcy przyznać, że nietylko dowiódł, iż nie święci garnki lepią, ale nawet przekonał świat, że nie święci pożyczają od żydów pieniądze. Wszedł w powinowactwo kieszeniowe z Berkiem, Ickiem, Lejbusiem i innymi kapitalistami powiatowego miasteczka, a kuzynostwo to dawało mu się bardzo ciężko uczuwać.
Jednak wierzył jeszcze w swe siły — a to połowa szczęścia doprawdy.
Ponieważ wierzył, więc pracował z zapałem, z energią, nie poddawał się myślom smutnym, przeciwnie do walki z przeciwnościami stawał niemal zuchwale, z podniesionem czołem, jakby rzucał losowi i jego kaprysom wyznanie, jakby mówił do niego:
— A no! sprobujmy się, kto mocniejszy!
Jeszcze umiał się zerwać raniutko, siąść ha konia, umęczyć się przez cały dzień, być wszędzie, krzyczéć, hałasować. Zdawałoby się, że dziadowi temu młode lata wracają.
W domu o właściwym stanie interesów nie wiedziano nic, gdyż pani radczyni wyłącznie domem i kobiecem gospodarstwem zajęta, nie wtrącała się do czynności swego męża, a Ludwinia, ta zakochana w panu Janie, który już był jéj narzeczonym, tylko grała, śpiewała, rwała kwiatki i po trosze zajmowała się wyprawą swoją.
Ta dziewczyna była tak dalece zajęta przyszłem szczęściem swojem, że nie wybiegała myślą poza granicę pewnych swoich marzeń, planów i widoków.
Tak więc pan radca samemu sobie zupełnie oddany, w najbliższem otoczeniu nie znajdował wcale opozycyjnego żywiołu.
Pan Michał nawet od czasu gdy syn jego oświadczył się o rękę Ludwini, przestał się wtrącać do czynności radcy, przez fałszywie może pojętą, ale w gruncie rzeczy bardzo szlachetną ambicyę. Szło mu o to, aby go nie posądzano, iż krytykując działania emeryta, ma na myśli powiększenie posagu dla swojego syna.
Tak więc pan Michał milczał, a radca uparcie swoje robił. Sąsiedzi śmieli się, a Paciorkowski, jako się wyżéj posiedziało — głupiał do reszty...
Włościan też usilnie pragnął radca zreformować. Był dla nich nadzwyczaj przystępny, uprzejmy, o ile tylko mógł starał się dopomagać im w potrzebie, a jeżeli robili mu szkody bądź to w zbożu, bądź w łąkach, to bydła nie zajmował, do sądu nie pozywał, lecz kazał przywoływać do siebie właściciela szkodnika i miał z nim długą konferencyę o poszanowaniu cudzéj własności, o siódmem przykazaniu Bożem i o moralności w ogóle.
Chłop na to wzdychał, głową kiwał, za ucho się drapał, zapewniał, że wielmożny dziedzic święte słowa, niby jegomość z ambony powiada, ale za kilka dni znowuż szkodę robił, będąc pewnym, że go za to żadna kara nie czeka.
Tak więc, pomimo opozycyi Paciorkowskiego, który aż zieleniał widząc co się dzieje, szkody nieustanne istniały. Bydło chłopskie tuczyło się fizycznie na trawie i zbożu, właściciele zaś jego paśli się moralnie temi naukami, jakie im radca bezpłatnie udzielał.
Toż samo działo się w lesie. Zbyteczna łagodność pana Dyonizego, zupełna bezkarność jaka z téj właśnie łagodności wynikała, pociągała za sobą takie skutki, że niejeden chłopek zajeżdżał do lasu i ścinał sosnę lub dębczaka. W innych majątkach to się nie praktykowało, ponieważ przydybanego na gorącym uczynku, odsyłano po naukę moralną do sądu, u pana Dyonizego zaś owa nauka udzielana prywatnie, nie poparta strachem kozy, lub co gorsza groźnem widmem kary pieniężnéj, pomagała akurat tyle co umarłemu kadzidło, a fakty powtarzające się coraz częściéj, zniechęcały po trosze zacnego staruszka do owego ludu, który według przekonania zacnego emeryta, składał się niemal z samych arkadyjskich pasterzy. Piękne Baucis, idealni Filemonowie, ojcowie poważni i matki bogobojne, tracili w jego oczach coraz więcéj uroku. Każdy niemal dzień przynosił mu nowe rozczarowanie i uczył, że ów lud idealny daleko inaczéj wygląda w rzeczywistości aniżeli w romansie lub na scenie — że to co idealiści nazywają naiwną prostotą, jest nieokrzesaniem i ciemnotą — że sielankowy ten naród jest bardzo a bardzo realistyczny w pojęciach, na grosz chciwy, że jakkolwiek jest łatwowierny, ale łatwowierny tylko na podszepty pokątnych doradców i pisarzów, a bardzo niedowierzający głosom inteligencyi.
Zaczęły się radcy otwierać oczy na te kilka prawd, że: 1) Nie urodził się jeszcze taki żaden, któryby słowem swojem potrafił zreformować i przemienić to, na wyrobienie czego wieki się składały. 2) Że nie urodził się jeszcze taki autor, którego dzieło chociażby najlepsze nawet, zdołało od jednego razu uszlachetnić pojęcia tego ciemnego narodu i 3) Że dzieło, którego on sam chciał dokonać, wymaga systematycznéj pracy społeczeństwa całego i licznych może pokoleń i że ani żaden żyjący radca, ani nawet żaden wnuk jego, téj błogiéj chwili poszanowania światłości chyba nie doczeka...
Zniechęciło to bardzo staruszka. Przez ambicyę tylko, a może bardziéj przez upór, który on w myśli stałością charakteru nazywał, nie zmieniał dotychczasowego systemu postępowania, którym naturalnie zamiast podnosić i uszlachetniać tych ludzi, demoralizował ich raczéj.
W gruncie duszy wszakże nie miał już wiary w to co czyni.
Dla przekonania jednak sąsiadów, że z ludem wszystko można zrobić, postanowił założyć szkołę i przeprowadzić zamianę serwitutów.
Co do pierwszego punktu, wszystko szło jak najlepiéj, gdyż radca deklarował dać plac i ogród, wybudować swoim kosztem dom, wyjednać pozwolenia i przeprowadzić formalności, sprawić meble i utensylia szkolne — to była ofiara ze strony człowieka, który zapewne nigdy w życiu własnych dzieci do téj szkoły posyłać nie będzie. Ci zaś, którzy mieli dzieci do szkoły posyłać, zrobili ze swéj strony to, że bez wielkich trudności raczyli przyjąć ofiarę, gdy zaś przyszło do kwestyi pensyi dla uczonego mistrza, mającego wlewać światło w głowy pastuszków i gdy radca na zasadzie słuszności proponował aby składali się na nią ci, którzy dzieci pod światłe kierownictwo owego erudyta oddać mają — znalazła się opozycya, burzliwa nawet i członkowie gminnego parlamentu oświadczyli, że amicus Plato, sed magis amicus Rubelus, co znaczy: że nauka miłą jest — ale rubel milszy.
Po długich pertraktacyach, po pełnych ognia przemówieniach pana radcy, po wystaraniu się o protekcyę osobistości wpływowych, zgromadzenie gminne orzekło, że do składki na nauczyciela należy powołać wszystkich bez wyjątku, a wysokość składek zastosować do ilości posiadanych przez każdego morgów ziemi. Co znaczy, że obywatel mający pięć morgów gruntu i dziewięcioro dzieci, zapłaci za naukę tych dziewięciorga latorośli kilkanaście kopiejek, zaś ten, który ma tysiąc morgów ziemi i ani jednego dziecka, ten który dał darmo plac, ogród, budynek, sprawiał utensylia i zobowiązał się stale ogrzewać własnem drzewem ów przybytek mądrości — ma dopłacać corocznie do swéj ofiary jeszcze sto kilkadziesiąt rubli rocznie.
Wszakże uchwała zapadła, spisano ją podług przepisanéj formy, wójt kropnął pieczęć tak sumiennie, że aż kawał tynku odleciał z sufitu, pisarz podpisał swe nazwisko z misternie zakręcanym ogonem, a członkowie parlamentu, jako niepiśmienni, stawiali krzyże święte, patrząc na pióro, jako na instrument otoczony jakąś tajemniczością, jako na straszny przyrząd, który pisze powiastki do sądu, powiastki do płacenia podatków, do szarwarków, podwód i tym podobnych ciężarów życia ludzkiego.
Wobec takiego faktu, radcy nie pozostawało nic innego, jak tylko założyć protest przeciw takiéj uchwale.
Jakoż przeprowadziwszy sprawę przez właściwą instancyę, radca uchwałę obalił, gmina na złość nowéj i rozumniejszéj zrobić nie chciała i tym sposobem sprawa oświaty pozostała w zawieszeniu i o ile się zdaje, wisi szczęśliwie aż po dzień dzisiejszy.
W kwestyi zamiany służebności, radca miał do włościan mowę, która bez ubliżenia miejscowemu kaznodziei, zaliczoną być może do najwspanialszych pomników krasomówstwa, jakie kiedykolwiek podziwiano w Żółtéj Wydmie.
Wiem z dobrego źródła, że radca długo nad tą mową pracował i przygotowywał się do niéj przez dni kilka, wiem że chciał być zwięzłym, treściwym i logicznym, wiem że pragnął w kilku słowach (jak mi to sam mówił) uchwycić kwestyę za łeb i już nie puścić, dopóki pomyślne rozwiązanie jéj nie nastąpi.
Powiedział chłopom, że posiadanie na własność kilku morgów lasu więcéj dla gospodarza znaczy, aniżeli prawo pasania bydła na pastwisku cudzem, oraz prawo uzbierania co tydzień fury zeschłych patyków, mających imitować drzewo opałowe. Tłómaczył im daléj, że każdy powiększywszy o kilka morgów przestrzeń swojéj własności, przy dzisiejszéj cenie ziemi staje się daleko bogatszym, że w cząstce lasu, którą na własność w zamian za przysługujące mu prawo służebności otrzyma, znajdzie się drzewo zdatne nietylko na opał, ale i na budowlę, że kto sobie zechce czy to izbę, czy chlew zreperować, czy jaki taki płocinę zagrodzić — już o drzewo kłopotu mieć nie będzie, pojedzie do swego lasu, zetnie co mu się podoba i basta.
Po tem basta, chłopi zaczęli się drapać po głowie, ukazując tym sposobem niejako, że pod ich czaszkami mózg zaczyna działać i że rozpoczyna się tam pewien proces myślenia.
Radca skorzystał z chwili i dobrego usposobienia swych sąsiadów i zaproponował im w zamian za serwitut po trzy morgi lasu na każdą osadę.
Myślano, naradzano się, jedenby chciał, drugi nie chciał, chociaż właściwie wszyscy chcieli mieć po trzy morgi lasu, a żaden nie chciał się pozbyć prawa pasania bydła na dworskich przestrzeniach.
Byli i tacy nawet, co nie chcąc krzywdzić wielmożnego dziedzica, gotowi byli przystać na dwa morgi lasu i na pozostanie przy serwitucie — ale znowuż wielmożny dziedzic nie mógł na to przystać.
Tego rodzaju kwestye nie dadzą się na poczekaniu załatwić, proszono więc o czas do namysłu, na co radca chętnie przystał, będąc prawie pewnym skuteczności swéj wymowy.
Czekał więc.
Gdy radca oczekiwał, a gromada naradzała się co ma uczynić, wielce szanowny gospodarz z Żółtéj Wydmy, niejaki pan Onufry Cabaj, pojechał na jarmark. Sprzedał wieprzaka i z tego powodu wstąpił do szynku, aby oblać korzystną tranzakcyę.
Tam spotkał się ze swoim dobrym znajomym panam Michałkiem, który był niegdyś woźnym, a obecnie trudnił się pisaniem skarg i prośb osobom niepiśmiennym.
Ponieważ Michałek pomiędzy okolicznym ludem słynął jako wielce mądry i sprytny jurysta, przeto Cabaj otworzył przed nim serce swoje i wyznał, jaką ma wielką medytacyę i markotność z powodu propozycyi pana radcy.
— Bo widzita, panie Michałku, — mówił — ja to zwycajnie cłecysko jestem głupie.
Michałek przyznał mu słuszność.
— A tu niewiadomo co zrobić — bo jedni mówią brać — a jensze powiadają nie brać. — Radźta tedy.
— Ba, — ozwał się Michałek — boli gardło śpiewać darmo, a ja ci o suchym pysku rady nie dam.
Cabaj, sam także amator spirytualiów gorący, kazał flaszkę na stole postawić i pić zaczęto.
Jurysta nic nie mówił, tylko kieliszek za kieliszkiem łykał, śledziem słonym przegryzał i okropnie oczami przewracał.
Kiedy sądził, że mu się już dosyć w głowie rozjaśniło, uderzył dłonią w stół i rzekł:
— Dać tu rubla.
Chłop powoli odpiął sukmanę, wstał, a obróciwszy się twarzą do kąta, zaczął szukać w kalecie owego rubla i wybrawszy najbardziéj podarty, położył go na stole i usiadł.
Michałek rzekł, rubla wziąwszy:
— Teraz słuchać.
Chłop głową kiwnął.
— I ty głupi i twój brat głupi, i wszyscy jesteście za pozwoleniem barany. Czy tak?
— A juści, niby nieprzymierzając tak.
— A dziedzic jest mądry; jak się należy żeby wam dał chleba, to on chce wam gębę sianem zatkać... Kuta sztuka, jak widać, na wszystkie cztery nogi. No czy nieprawda?
— Dobre to człeczysko jest, ale kiéj pan Michałek mówi, że kuty, toć może i prawda.
— A no prawda, bo ci tu przecież nie pies szczeka, tylko ja gadam, — rzekł uderzając się w piersi. — Co?
— A juści, że co pan Michałek — to niby nie pies.
— A widzisz — więc też kiedy on wam tam ze swojéj woli daje po trzy morgi, to jak się podrożycie, da wam po dwanaście i to nie krzaczków, ale durch dębiny jak orzech, co ją od was stolarze na funty rozkupią.
— Gdzieby zaś znów miał se tyli śtuk lasu dla nas popsować.
— Ba pewnie, jak mu się będziesz kłaniał, a czapkę w garści miętosił, to ci da panie dobrodzieju dwa patyki i guzik, ale jak mu zagrozisz, że pójdziesz do gubernii, to ci da wszystko co tylko zechcesz... No, napijże się za to piwka mój Cabaju.
Cabaj łyknął, kufel przechylił, resztki na podłogę wylał i spytał:
— Ale gdzież to, mój panie Michałku, stoi takie pisanie, żeby on na ten przykład oddał nam ten las?
Michałek zrobił minę pełną tajemniczości i rzekł:
— Dosyć tego, chcesz więcéj, to dawaj rubla.
Chłop drugi papierek położył.
— Tu jest takie pisanie, — rzekł Michałek, uderzając się w czoło — tu! czy ty wiesz gapiu jakiś, że ja jak ci panie wyrznę prośbę, to będzie szła do samego Petersburga — wiesz?
— Olaboga! i dojdzie?
— Jak amen w pacierzu! ja oto dziś tu przy tym stole piórkiem naskrobię, a za dwa dni to sam gubernator czyta — wiesz?
Chłop głową kiwał z uwielbieniem.
— A jednę, trzy lata temu jakem napisał, to szła jeszcze tysiąc mil za Petersburg.
— A bo to tam je jeszcze świat?! — pytał zdumiony chłop.
— Tam jeszcze jest — ale o pół mili ztamtąd już go nie ma wcale.
— Ino co tam je? panie.
— A nic już nie ma, świat się kończy, ot jakby tu — mówił pokazując palcem na krawędź stołu — a tam dziura! het durch aż do samego piekła..
Przeżegnał się na to chłop, ale wracając do sprawy spytał:
— To jakże panie Michałku radzita według onego serwitusu?
— Nie brać, szkody robić co najwięcéj, a jakby on was prawował, to ja wam wyrżnę taką skargę, że będziecie mogli u niego w pszenicy świnie pasać, a cały las dla wsi wyprawuję.
Cabaj pijany do domu powrócił, a kiedy rozpowiedział gromadzie co słyszał — kwestya zamiany służebności została ucięta jak nożem.





ROZDZIAŁ V-ty i ostatni,
w którym opisana jest rejterada emeryta, oraz wykazany sens moralny rozdziałów poprzednich.

Pewien podobno bardzo mądry i uczony mąż powiedział, że każda rzecz, która ma początek, musi mieć także i swój koniec. Sprawdziło się to na naszym panu Dyonizym o tyle, że rozpatrzywszy się uważnie w rachunkach, przejrzawszy księgi i regestra i zrobiwszy bilans całego interesu, ujrzał, że w Żółtéj Wydmie nie ma już co robić.
Przeraził się stary. Nadzieje zawiedzione, marzenia rozwiane. Zamiast owego tyle pożądanego na stare lata odpoczynku, zamiast tego cichego szczęścia, które obiecywał sobie — troski, kłopoty, interesa, a poza tem blade, przerażające widmo niedostatku.
Sypiać nie mógł ze zmartwienia, nieborak.
Nieraz gdy noc zapadła przechadzał się po pokoju z gorączkową niecierpliwością, w silnem rozdrażnieniu nerwowem.
Czoło jego poorało się zmarszczkami, oczy zapadły, wychudł, pożółknął, truł się smutnemi myślami.
Oszczędność całego życia, posag żony, a zarazem cały majątek ukochanego dziecka, wszystko zagrożone, stracone już prawie bezpowrotnie. Jeszczeby może resztki jakie takie uratować się dały co prawda — ale gdzież są te plany świetne, z któremi się tak głośno odzywał, te reformy, które miał przeprowadzić? Toż Wydma miała być wzorowym folwarkiem, grunta wszystkie inspektami niemal, inwentarz pierwszym w okolicy.
Marzenia całego życia, w cóżeście się obróciły?
Oto na stole pozew ze strony sąsiada o jakąś zawikłaną odwieczną stronę graniczną; tu list od fabrykanta, domagający się wypłaty należności za jakieś maszyny; tu nakaz komornika o zapłacenie Ickowi należnéj sumy; uprzejma karteczka pana sekwestratora, zapowiadająca wizytę tego męża w charakterze urzędowym. Żyd kupiec nagli o odstawę sprzedanego jeszcze na jesieni zboża — a tu w stodole już pusto, w spichrzu pusto, w kasie pusto, kredyt na wyczerpaniu prawie.
Oto wytchnienie, odpoczynek na stare lata.
Chodził starowina po pokoju, dumał, z myślami się bił, a wzdychał ciężko.
Nareszcie uderzył się dłonią w czoło, jak człowiek, któremu nagle cudowna myśl jakaś do głowy przychodzi.
— A prawda — mówił sam do siebie — Michał! Michał! on jeden, on przyjaciel w potrzebie, on dusza szlachetna!
Zaledwie dnia mógł się doczekać. Chodził od okna do okna, a patrzył rychłoli się słońce pokaże — ale gdzie tam, ciągle było szaro i szaro. Chmury ciężkie ciągnęły się jakby senne po niebie, wiatr szumiał i chwiał nagiemi konarami drzew... Zaledwie na wschodniéj stronie horyzontu tuż przy owéj linii, w któréj zdaje nam się że widzimy obłoki stykające się z ziemią, przebijał bladawem światłem pasek jaśniejszy od chmur i zapowiadał zbliżający się dzionek.
Aby skrócić chwile oczekiwania, radca gazetę do rąk brał i czytać usiłował — ale napróżno; litery mieniły mu się w oczach, wiersze poruszały się jakby woda płynąca, a jeżeli zdołał przeczytać kilka wyrazów, to nie rozumiał ich wcale.
Rzucał więc pismo i znów do okna szedł, wschodu upatrywać, to fajkę zapalał, to rzucał się na szesląg i drzemać usiłował napróżno.
Trudno; kogo zmartwienie i zgryzota w obroty swoje weźmie, temu sen powiek nie klei, ten o niczem myśleć nie może, gdyż główna myśl o trosce całą siłę inteligencyi pochłania.
Zrobił się wreszcie ten dzień upragniony. Już jak tylko w pokoju rozwidniło się o tyle że barwy przedmiotów rozróżnić było można, zadzwonił staruszek na służbę, herbaty podać sobie kazał, a zarazem posłał do stajni, żeby parę koni do wózka założono.
Za dwie godziny już był u pana Michała.
— Ho! ho! — zawołał tenże zobaczywszy pana Dyonizego, — ranny z jegomości ptaszek, jużeś taki spory kawałek drogi zrobił... Cóż to cię kochany panie Dyonizy przypędziło tak rano?
— Ot przyznam ci się sąsiedzie kochany, że interesa mnie tak wcześnie wypędziły z domu. Chciałem z tobą w pewnéj ważnéj sprawie pomówić.
— Z duszy całéj służę jegomości, służę — ale zmiłuj się, co tobie jest, ty jakąś ciężką zgryzotę mieć musisz, zielony jesteś prawie... mizerny, co się dzieje z tobą, kochany radco?
— Ha cóż! całą noc dzisiaj oka nie zmrużyłem.
— A cóżeś robił u licha?
— Myślałem.... i tak mi zeszło jakoś....
— Wstydź się stary, wstydź; ludzie w naszym wieku powinni w dzień myśleć, a w nocy spać... Cóż to, tobie się zdaje że masz lat dwadzieścia, że możesz nocy niedosypiać?
— Ale sąsiedzie kochany, mnie się sen nie trzyma, ja się martwię, ja się truję, mnie każdy dzień nowe zgryzoty przynosi — dziś przyszedłem tu do ciebie, abyś mnie poratował.... bo ginę.
Łzy w oczach miał staruszek, gdy to mówił.
Pan Michał głową kiwał smutnie, po chwili milczenia odezwał się:
— A jakto ja mam jegomości ratować?
— Pieniędzy mi pożycz.
— Dużo?
— Wiele możesz bez uszczerbku dla siebie... daj piętnaście, dwadzieścia tysięcy na hypotekę i na ośm procent.
— I na cóż to jegomość chcesz tyle pieniędzy....
— Ha, będę się jeszcze ratował... żydów pospłacam, gospodarstwo podniosę.
Pan Michał bębnił w stół palcami, ale milczał.
— I cóż? — zapytał radca — mogęż liczyć na ciebie panie Michale?
— Niebardzo....
— Ho! ho! — a dla czegóż to, pieniędzy nie masz?
— Mam, mam owszem, nawet nietylko dwadzieścia, ale i sześćdziesiąt tysięcy w gotowiźnie znajdę, ale jegomości nie dam i basta...
— Dla czego? dla czego? — szeptał zrozpaczony radca...
— Bo nie głupim...
— Ha, więc to takiego mam w tobie przyjaciela?
— Właśnie, że go masz.
— Ładna mi przyjaźń, opuścić kogo w nieszczęściu... a jednak przecież to i dzieci nasze mają się połączyć podobno, chociaż o ile widzę z dzisiejszego postępowania pana łaskawego, to zapewne już i syn jego zmienił zamiary... Uboga panienka moja dziewczyna jest teraz... ale nie nabijamy się, nie... o co nie, to nie! Możecie sobie panowie oszczędzić trudu odwiedzania naszéj ubogiéj strzechy... bo progi jéj za nizkie będą teraz dla was, tam bieda dzisiaj... bieda będzie jutro gorsza jeszcze... tak, tak, to nie dla panów interes, nie... Bądź pan dobrodziéj zdrów panie Michale, niech wam Bóg szczęści we wszystkich zamiarach waszych...
Z temi słowy radca do odjazdu się zabierał, a pan Michał patrzył na niego w milczeniu i to bladł, to czerwieniał, to znów wąsa siwego targał, widocznie wzburzony był bardzo.
Nareszcie nie mógł już wytrzymać, wybuchnął:
— A cóż wy sobie myślicie u kroćset, że Jaś żeni się z waszą Wydmą? czy z Ludwinią? że ja was proszę o ten szmat Bóg wie po jakiemu zachwaszczonego gruntu, czy też o rękę uczciwéj panienki, którą uznałem za dobrą towarzyszkę życia dla mego chłopaka? Hola! mój panie! nie tędy droga. Co zaś do téj nieszczęśliwéj pożyczki, to na gospodarstwo stanowczo nie dam. Wolno jegomości robić wszelkie głupstwa gospodarskie, wolno jegomości nawet ananasy na piasku sadzić, ale za swoje pieniądze. Ja dzieci mam, grosza na zmarnowanie rzucać nie chcę... Cóż to jegomość myślisz, że to ja ciemny jestem, że nie widziałem i nie widzę tego, że nie do swoich rzeczy się wziąłeś?
— A jednak zdawało mi się...
— Ba! to też że ci się zdawało tylko, a doświadczenie przekonywa cię teraz żeś się łudził — i żeś za to złudzenie drogo zapłacił...
Radca się zamyślił, pan Michał wielkiemi krokami po pokoju chodził.
— Połóżno jegomość tę czapkę, — rzekł — i nie opuszczaj mojego domu z gniewem, ratować się będziemy, ale nie tak, nie w ten sposób jakbyś tego pragnął... Siadajże jegomość, siadaj.
Emeryt usiadł.
— Naprzód, — ciągnął daléj pan Michał — pychę z serca jegomość zrzuć i daj już za wygraną gospodarstwu; tobie wypoczynku na stare lata potrzeba.
— A przecież to ja właśnie folwark dla wypoczynku kupiłem.
— To też teraz należy ci po tym odpoczynku naprawdę wytchnąć, bo żebyś jeszcze z rok tak odpoczywał jak dziś, tobyś chyba na wieczny spoczynek wędrować musiał biedaku.
Emeryt westchnął.
— Więc sprzedać mam folwark?!
— Straciłbyś na tém, ale jeżeli chcesz to sprzedaj...
— Cóż więc innego mogę zrobić?!
— Chcesz mojéj rady słuchać?
— Posłucham.
— Uważaj więc. Oddaj gospodarstwo dzieciom. Jaś będzie tu pracował i interesa powoli wyrabiał. Ja długi popłacę, a on mi moję należność częściowo z dochodów zwracać będzie. Ty zaś, kochany radco, zmykaj napowrót do Warszawy, tam znajdziesz rzeczywisty odpoczynek, który ci się na stare lata słusznie należy. Tam znajdziesz kolegów starych, Saski ogród, Resursę, znajdziesz to do czego przez całe życie przywykłeś... Trudno widzisz — bo, mój drogi, dla odpoczynku rozpoczynać nowy, ciężki a mozolny zawód, który zarówno studyów teoretycznych, jako też i praktycznego doświadczenia wymaga. Emeryt niech odpoczywa, lub jeżeli chce i może, niech pracuje w zawodzie zdolnościom swoim i usposobieniu odpowiednim, gospodarzami zaś niech będą ci, którzy się tego uczyli. Jedź, jedź, przyjacielu, a kiedy lato przyjdzie, przyjeżdżaj do dzieci na wieś, ale przyjeżdżaj jako gość najmilszy — nie zaś jako zakłopotany właściciel, który sobie z majątkiem rady dać nie może.
Długo tak przemawiał do emeryta pan Michał, a przemówienie jego miało ten skutek, że ślub Jasia z Ludwinią przyspieszono, a staruszek z panią Joanną powrócił do Warszawy.

. . . . . . . . . . . . . .

W lecie, kiedy radca odwiedził swe dzieci, pan Michał również przyjechał. Gwarzyli sobie staruszkowie, obchodząc pola, chwalili urodzaje i ład gospodarski, aż wreszcie zmęczeni usiedli przy drodze.
— I cóż kochany radco, — rzekł pan Michał — czy zmieniłeś już swoje optymistyczne poglądy?
— Do gruntu.
— I nie wierzysz już w jedność i solidarność sąsiedzką?...
Radca ręką machnął z niechęcią.
— I w naiwną prostotę naszego ludu?
— To bydło! — rzekł z goryczą staruszek.
— I w możność czynienia dobrze?
— A moja szkoła! a moje dobre chęci! — wołał zaperzony.
— No, widzisz, kiedy przed kilkoma laty mówiliśmy o tym przedmiocie, kiedy jeszcze byłeś entuzyastą — wówczas powiedziałem, że gdy zmienisz swoje opinie, powrócimy jeszcze raz do téj kwestyi. Otóż dziś czas ten przyszedł, więc pozwól mi wypowiedziéć swe zdanie...
Dla tego w całéj sferze stosunków wiejskich dobrze nie jest, że inteligentni bracia wieśniacy są albo optymistami w takim rodzaju jak ty byłeś przedtem, albo też przekonawszy się o swym błędzie, stają się tak zagorzałymi pessymistami, jakim ty jesteś dzisiaj. W pierwszym razie, biorą się do rzeczy na gorąco i chcą przewrotu dokonać od razu, co im się naturalnie udać nie może, w drugim, odsuwają się zupełnie od udziału w pracy społecznéj, co jest także bardzo szkodliwem — a sprawa ani na krok naprzód się nie posuwa.
W tem to jest sęk mój radco, że mało mamy ludzi trzeźwo na kwestyę patrzących, że w kwestyi oświaty i umoralnienia ludu nie doszliśmy daleko, bo optymista nazywa tę masę ukochanym ludkiem i chce go bawić cackami, pessymista powiada, że to bydło, którego interesami zajmować się niewarto. A prawda leży pośrodku podobno. Nie jak z pieszczonem dzieckiem i nie jak z bydłem postępować z nimi należy — ale jak z ludźmi ciemnymi, których trzeba oświecać stopniowo, wpajając w nich zasady moralne, poszanowanie własności, poczucie sprawiedliwości, ideę samopomocy i nieoglądania się na cudze dary. Ale na to lat, lat potrzeba mój radco, taktownego postępowania, przykładu dobrego; na to nie trzeba zwoływać gromad i przemawiać do nich zbiorowo, lecz wyzyskać każdą okoliczność jaka się nastręczy, aby rzucić ziarno umoralnienia i oświaty.
Pomódz w prawdziwem nieszczęściu lub potrzebie gwałtownéj, nie ukrzywdzić w niczem, ale też nie darować swego, tym sposobem wyrobić sobie przychylność i poważanie, a co za tem idzie, ufność.
Reszty czas dokona i wytrwała praca społeczności całéj.
Przerwał mowę pana Michała zadyszany Paciorkowski, który przybiegł od dworu i rzekł ocierając ogromną łysinę rękawem:
— Wielmożne panowie tu siedzom, a tam wielmożna młodsza pani ceka za przeproszeniem z charbatom.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.