Strona:Klemens Junosza - Na stare lata.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ten sam.
— Ten, co to jego matka z domu Grzmocińska?
— To, to, to właśnie.
— Co była za pierwszym mężem Bzdurskim?
Istotnie ten sam... uważam że go kochany regent znasz jak zły szeląg.
— Robili u mnie działy przed kilkoma laty.
— Tak, tak, pamiętam, a ja mówiłem wtenczas do żony: Julciu, nie czekaj, bierz kiedy ci dają, ale powiadam panu dobrodziejowi, moja jejmość miękka jak wosk, to też teraz ma... z procesu w proces, trzeba było fortunę sprzedać i zmykać gdzie pieprz rośnie.
— Stało się, panie dobrodzieju, — rzekł emeryt — i już się nie wróci... nie ma co o tém wspominać. Nie truj pan sobie ostatnich chwil pobytu w tych stronach.
— Racya... racya... — odezwał się regent.
— Icek! przynieśno jeszcze jedną butelczynę tego samego!
— Zaraz jaśnie panie! już lecę.
— Oto masz pan dobrodziéj słuszność — lepiéj niech pies płacze aniżeli ja. Wnoszę za pomyślność kochanego pana na nowéj siedzibie — żeby się rodziło, mnożyło, żeby... jakby to powiedzieć, krestencya... była agronomiczno-ekonomiczną... esencyą! Zresztą, niech tam licho, przepraszam, nie jestem adwokatem, gadać nie umiem, a zatem krótko... panie Dyonizy! oby się Wam dobrze działo!
Tu szlachcic objął emeryta, a porwawszy go w swe szerokie ramiona ścisnął jak w kleszczach, chcąc tym sposobem wyrazić całą moc i siłę swego uczucia.
— Regencie! winszuj do stu par milionów! cóż siedzisz jak malowany...
Regent podniósł się i trącając kieliszkiem w kieliszek emeryta, zawołał:
— Staropolskie, panie Dobrodzieju! kochajmy się!
— Zdrów regent! — wołał szlachcic — kochajmy się.
I szła butelka za butelką, życzenie za życzeniem, aż rozmarzony szlachcic usnął, emeryt uczynił to samo, a regent widząc, że już nie ma się z kim trącić powstał z krzesła, włożył palto i wyszedł ubolewając w duszy nad tem, że ludzkość się wyradza, a tęgich głów całkiem już wkrótce zabraknie....
Trzeba szanownemu juryście oddać tę sprawiedliwość, że był najzupełniéj przytomny i do działań urzędowych zdolny, napisał jeszcze tego dnia dwa akty, a kiedy wieczorem poszedł do kupca na zwykłą lampkę wina, dowiedział się, że towarzyszy jego odwieziono do hotelu, gdzie śpią jak zabici....
— O tempora! o mores! — mruknął stary regent, przypatrując się pod światło złocistemu płynowi i rozkoszując się jego zapachem.
Nazajutrz rano, szlachcic (jak sam się wyrażał) „pogrzmiał” w Sochaczewskie, a emeryt kazał sobie przynieść przybory do pisania i nakreślił dokument, który się tu poniżéj in extenso podaje.

„Droga i ukochana moja Joasiu!

„Nareszcie cel czterdziestoletniéj mojéj pracy i zabiegów został osiągnięty — kupiłem wioskę. Wczoraj właśnie podpisałem kontrakt i wchodzę w posiadanie. Mam pracy po uszy, bo muszę przygotować dla Was mieszkanie, o które jak się zdaje poprzedni właściciel (zresztą bardzo zacny człowiek) nie bardzo dbał, gdyż ściany są okropnie zakopcone, a piece czarne jak smoła. Wam co przyzwyczajone jesteście do pewnéj elegancyi, wydałoby się to może niezbyt powabnem, godzę więc majstrów i przysposabiam Wam gniazdko o ile można najmilsze. Nadchodzi najpiękniejszy czas lata, a jest tu piękny ogród, bardzo piękny chociaż zapuszczony okropnie. Gracować każę uliczki, oczyszczać kanały, budować efektowne altanki. Owoców będziemy mieli dużo, szczególniéj malin, które nasza Ludwinia tak lubi. O! moja kochana Joasiu, droga towarzyszko życia, co to za rozkosz będzie spożywać kawałek chleba ze swojéj własnéj ziemi! to mnie upaja, to mnie odmładza, zdaje mi się, że te dwadzieścia pięć lat, które przeżyliśmy ze sobą nie istniały, że jestem znów taki