Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na prowincyi
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała część piérwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Piérwsza wizyta.

W tym samym czasie, gdy pan Jerzy opowiadał przed przyjacielem obawy i żale, jakiemi go napełniało postępowanie syna, Alexander prędko przebył rączemi końmi trzywiorstową przestrzeń, dzielącą Adampol od Niemenki, i w bawialnym pokoju małego dworku ożywioną prowadził rozmowę z miejscowemi paniami.
Pani Niemeńska, ustrojona od święta w czepek z liliowemi wstążkami, z widoczném upodobaniem patrzyła na młodego gościa.
Wincunia siedziała obok ciotki, zmieszana nieco, mniéj mówna, niż zwykle, zamyślona i jakby poważna. Z tém pomieszaniem dziewiczém i nieco rzewnym wyrazem twarzy, jaki rzucały na nią długie rzęsy spuszczających się co chwila oczu, Wincunia ładniejszą była jeszcze, niż zwykle. To téż Alexander ogarniał ją raz po raz ognistém spojrzeniem, a niekiedy tak się w nią wpatrywał, że aż zapominał o odpowiadaniu na wielomówne i uprzejme pytania pani Niemeńskiéj. Był on ubrany wedle ostatniéj mody, wszystko na nim było cienkie, świeże, wytworne; misternie zawiązany węzeł szafirowego krawata pięknie odbijał przy ciemnym stroju i białéj twarzy. Mówił wiele i z ożywieniem, a co moment mowę swą zwracał do Wincuni; ona odpowiadała mu uprzejmie, z uśmiechem, ale głosem nieco cichszym niż zwykle; podnosiła na niego spojrzenie i wnet spuszczała oczy; on spojrzenie to chwytał wzrokiem w przelocie, zaglądał w nie głęboko, a potém milkł na chwilę i tylko patrzył na nią.
Pod gankiem zaturkotały koła i do pokoju wszedł Bolesław.
— Czemu tak późno przybywasz pan! — spytała gospodyni domu — czekałyśmy na pana z obiadem.
Bolesław powitał panie, a ujrzawszy Alexandra, zdawał się trochę zdziwionym jego obecnością w Niemence.
— Czy panowie znają się? — spytała pani Niemeńska, gotując się już do dopełnienia ceremonii przedstawień.
— O, miałem przyjemność spotykać się z panem Topolskim w sąsiedztwach — zawołał Alexander, i z najbardziéj światową, jak mógł, grzecznością, podał rękę przybyłemu.
Bolesław usiadł i rzekł:
— Przyjeżdżam prosto z X., gdzie byłem na obiedzie u proboszcza. Zebrało się tam nas kilku hreczkosiejów i zarazem trochę literatów, więc gwarzyliśmy sobie to o tém, to o owém...
— Przepraszam pana, że wypowiem moję myśl — z grzecznym, ale nieco ironicznym uśmiechem przerwał Alexander — nie mogę pojąć, jak pan mogłeś przełożyć gawędkę u proboszcza, nad towarzystwo pań, które go tu oczekiwały.
Uśmiechnął się Bolesław i odpowiedział:
— Moja znajomość, a nawet ośmielę się powiedziéć, moja przyjaźń z paniami, jest tak starą i nie potrzebującą dowodów, że panie doskonale wiedzą, jak mi jest drogiém ich towarzystwo. Ale zarazem wiemy téż o tém wszyscy, że mężczyzna nie może żyć dla swego tylko, choćby najulubieńszego, kątka. Jego obchodzą i obchodzić powinny sprawy ogólne, a o nich jakże wiedziéć może, jak w nich weźmie udział, jeżeli nie będzie przebywał niekiedy w szerszém kole ludzi, choćby nawet ich towarzystwo nie najlepiéj lubił?
Alexander zdawał się przez chwilę nieco zmieszany tą poważną, lubo pełnym prostoty tonem wygłoszoną, odpowiedzią. Spuścił oczy i po twarzy jego przemknęło niezadowolenie, połączone z ironią. W mgnieniu oka jednak odzyskał zwykłą sobie śmiałość i rzekł:
— Masz pan zupełną słuszność i bardzo pięknie mówisz. Ja jednak przyznaję się otwarcie, że jestem egoistą i za nic w świecie nie zamienił-bym przyjemności, jakiéj doświadczyłem, przepędzając tutaj tę chwilę, którą pan u proboszcza przebyłeś.
Na ten komplement, któremu towarzyszyło przelotne spojrzenie, rzucone na Wincunią, pani Niemeńska mile się uśmiechnęła, a czoło Wincuni zabarwiło się lekkim rumieńcem.
— Co do szerszego towarzyskiego koła, nie jest ono wcale obcém panu Snopińskiemu — ozwała się gospodyni domu, zwracając mowę do Bolesława. — I owszem, właśnie przed chwilą opowiadał nam wiele zajmujących rzeczy o Warszawie, w któréj przepędził czas jakiś.
— Pan długo byłeś w Warszawie? — spytał Bolesław.
— Bawiłem tam przeszłego lata dwa miesiące — odparł młodzieniec, muskając wąsika.
— Słyszałem o tém od pana Siankowskiego — rzekł Topolski — i dziwiło mię trochę, że pan opuściłeś dom na tak długo, właśnie w czasie żniw.
Uwaga ta, wypowiedziana tonem, który nie miał w sobie nic złośliwego, musiała wydać się eleganckiemu młodzieńcowi do najwyższego stopnia naiwną i tchnącą stodołą, bo roześmiał się głośno i zawołał z szyderstwem, którego pokryć nie chciał, czy nie umiał:
— A! łaskawy panie dobrodzieju! cóż to ma jedno do drugiego, podróż moja do żniw?
— Jest to pora najtrudniejsza dla gospodarzy, i sądziłem, że ojciec pana, jako zawołany gospodarz, potrzebował wówczas pomocy pańskiéj — odrzekł spokojnie Bolesław.
Alexander sponsowiał.
— Mój ojciec ma ekonomów, którzy mu pomagają — odparł z fantazyą, wstrząsając złocistemi lokami — a pan dobrodziéj, czy byłeś kiedy w Warszawie?
— Nie, panie, jestem taki wieśniak prawdziwy, że, oprócz naszego powiatowego miasta, żadnego innego nie widziałem, i lubo nieraz pragnąłem wychylić się w świat szerszy, zajęcia, obowiązki miejscowe, nie dozwalały mi czynić dalekich wycieczek.
— Żałuj pan, żałuj! kto Warszawy nie widział, ten nic nie widział! — zawołał patetycznie młodzieniec, a powstając z krzesła i przybierając również patetyczną postawę, mówił daléj:
— Tam dopiéro człowiek poznaje prawdziwie, co to jest życie! Ruch, tłum, gwar, ogromne pałace, piękne powozy na ulicach, bogate magazyny, a wszystko błyszczy i huczy, aż człowiekowi w oczach ćmi się i w uszach dzwonić zaczyna.
— O ile wiem, blask ten i huk, to tylko zewnętrzna strona tego miłego i drogiego sercom naszym miasta — rzekł Bolesław — pod blaskiem kryje się mnóztwo nędzy, a mimo huku tkwi tam myśl poważna...
— O, tak, tak, panie dobrodzieju, ale tego tam nie widać i nie słychać! I po cóż zresztą dopatrywać i dosłuchywać się tych smutnych rzeczy? kiedy człowiekowi wesoło, to i dobrze; a wesoło-ż bo tam, wesoło!
I, zapaliwszy się do swego opowiadania, począł daléj opisywać ulice, place, ogrody i spacery warszawskie.
W czasie téj rozmowy dwóch mężczyzn, Wincunia nie odezwała się ani słowa, tylko oczy jéj przechodziły koleją z twarzy narzeczonego na twarz Alexandra.
Dwaj ci ludzie stanowili między sobą zupełną sprzeczność. Spokojna i poważna postać Bolesława, skromnie i czarno ubrana, twarz jego ogorzała o nieregularnych rysach, ozdobionych tylko pięknością spojrzenia i uśmiechu, wydawała się pospolitą, niemal prostaczą przy smukłéj postaci, wytwornym stroju i białéj, ogniem życia i wesołości tryskającéj, twarzy dwudziesto-letniego młodzieńca. Oczy jednak tych dwóch tak różnych ludzi zbiegały się wciąż na jednym punkcie, a tym punktem była Wincunia. Ale nawet w spojrzeniach ich, na nią rzucanych, była wielka różnica. Bolesław, patrząc na Wincunią, nie tracił zwykłego sobie spokoju, a tylko z głębi, z saméj głębi jego szarych oczu, wypływała cicha rzewność i płonęła w źrenicy łagodnym blaskiem. Oczy Alexandra paliły się, migotały błyskawicami, jasny błękit ich ściemniał, i miał barwę nieba, otaczającego tarczę słoneczną w południe.
Gdyby przed tych dwóch mężczyzn przyprowadzono dwie kobiety młode: jednę z dojrzałą myślą i sercem, w ogniu cierpień wypróbowaném, drugą, młodziuchną dzieweczkę, która naiwne i ciekawe oczy ledwie otworzyła na świat boży, i gdyby tym dwom kobietom powiedziano: „Przyjrzyjcie się tym ludziom i niech każda z was jednego z nich wybierze sobie na szczęście i miłość, na dolę i niedolę życia!“ Piérwsza wyciągnęła-by dłoń do Bolesława i rzekła: tego wybieram, bo ma piękność ducha. Druga zachwyconém okiem utonęła-by w piękném licu Alexandra i z rumieńcem wstydu, łzami wzruszenia i śmiechem radości, zawołała-by: tego kocham, bo w oczach jego przegląda się niebo!
Kocham! o, niewinne, nieświadome siebie i świata dziewczę młode! Nim wyraz ten wymówisz, złóż piérwiéj ręce do modlitwy i módl się długo, długo, i proś Boga, aby ci dał myśl tak przenikliwą, serce takie mężne, iżbyś po-przez ogniste oczy i białą twarz młodzieńca przedrzéć się mogła do duszy jego!
W nią patrz, bo z niéj, tylko z niéj, stosownie do jéj wartości, wypłynie dla ciebie szczęście lub niedola; bo jeśli ona jasna, to i ciebie na zawsze opromieni światłość, pomimo nawet przyszłych cierpień życia; bo jeśli ona ciemna, i ty, prędzéj lub późniéj, zapadniesz w ciemności żalu, rozczarowania, rozpaczy, a kto wié, może grzechu i buntu przeciw swemu losowi!
Wincunia patrzyła na Alexandra i stawała się coraz bledszą; w miarę, jak mówił, wzrok jéj coraz śmieléj tkwił w jego twarzy, mglił się wilgocią i promieniał połyskliwym blaskiem.
Alexander czuł spoczywający na sobie ten wzrok dziewczyny, lubo z mową swą najczęściéj zwracał się do gospodyni domu. Głos jego stawał się coraz dźwięczniejszym, mowa coraz płynniejszą, o tém co widział, opowiadał z łatwością i dowcipem, który nieraz szczerze rozśmieszał słuchających.
— Jakież to piękne, naprzykład, te Łazienki! — mówił między innemi rzeczami — byłem tam właśnie w czasie kwitnienia drzew pomarańczowych; przecudny zapach rozlewał się wkoło stawów, po których pływają łabędzie...
— Łabędzie! — zawołała Wincunia, porwana opowiadaniem i swém amatorstwem ptaków — jakżebym chciała widziéć kiedy łabędzie! Znam tego ptaka tylko z opisu, prześliczny być musi!
— Prześliczny! — powtórzył Alexander — ale przecie można-by i tu zaprowadzić łabędzie. Klimat nasz nie wiele się różni od warszawskiego, a niedaleko od Niemenki widziałem staw dość duży. Idzie tylko o sprowadzenie jednéj pary.
— Ależ to musi być kosztowne i trudne do hodowania! — przerwała pani Niemeńska z przezornością gospodyni.
— O! nie — odpowiedział Alexander — hoduje się je na wodzie, jak gęsi. Jeżeli pani pozwoli — dodał, zwracając się z ukłonem do Wincuni — będę bardzo szczęśliwy, mogąc przysłużyć się jéj parą łabędzi. Pojadę po nie do Warszawy, tam wszystkiego dostać można...
— Jakto, pan pojedziesz do Warszawy umyślnie po łabędzie? — z uśmiechem spytał Bolesław.
— Cóż to znaczy? — odparł młodzieniec — dla spełnienia życzeń damy, można na koniec świata pojechać!
— Chciałbym na ten raz być damą — zaśmiał się Bolesław — kazał-bym panu jechać do Nilu po krokodyla!
— Gdybyś pan był pewną damą, którą ja znam, pojechał-bym chętnie nawet po krokodyla — odparł swobodnie Alexander, rzucając spojrzenie na Wincunią, która właśnie w téj chwili patrzyła na niego i zrozumiała widać aluzyą, bo wnet spuściła oczy.
Bolesław nie dojrzał tego spojrzenia i nie dosłyszał aluzyi, bo patrzył także na Wincunią.
— Bywałem w Łazienkach, właśnie w porach, gdy cały piękny świat Warszawski tam się przechadzał. Widziałem mnóztwo ślicznych dam, ale ani jednéj tak pięknéj, jakie w tych stronach widziéć można.
Spojrzał wymownie na Wincunią i dodał, skłaniając głowę:
— Niéma jak Litwinki! uchylam przed niemi czoło! Nie darmo Mickiewicz napisał o Wilii i naszych kobietach: „piękna Litwinka, co jéj czerpie wody, czystsze ma serce, piękniejsze jagody“.
Musiał wyrachować zręczny młodzieniec, że tą cytatą zatrze niekorzystne dla siebie wrażenie, jakie wywrzéć mogło na Wincuni nietrafne jego odezwanie się o Karpińskim i czwartkowych obiadach.
Gdyby zaś kto w owych stronach pisał kronikę miejscową, wiedział-by niezawodnie, że wiersz ten znajomy mu był i powstał w jego pamięci dla tego, że powabna pani Karliczowa śpiewała go często przy fortepianie, a Alexander słuchał zawsze jéj śpiewu, romantycznie wsparty o fortepian i powtarzając: jaka to prawda!... Pewnego zaś razu, podobno kiedy pani Karliczowa wstała od instrumentu, zapytał ją: proszę pani, kto téż to ułożył tę ładną piosenkę? — Naturalnie, że Mickiewicz — odpowiedziała ze śmiechem piękna wdówka — jaki też z pana nieuk! Można-ż o tak prostéj nie wiedziéć rzeczy! — i uderzyła go wachlarzem po ręku. — Zgadzam się na tę nazwę, byle-by ona nie pozbawiła mię łaski pani! — odpowiedział z galanteryą lew parafialny.
Bądź co bądź, cytatą wiersza Mickiewicza młodzieniec dopiął swego celu, Wincunia musiała odzyskać dobre mniemanie o jego literackiém wykształceniu.
— Byłeś pan zapewne na Wystawie obrazów? — spytał po chwili Bolesław.
— Byłem, byłem — odparł Alexander — jakżebym mógł nie widziéć tak pięknéj rzeczy? ja, panie dobrodzieju, szczególniéj kocham się w malarstwie.
— Więc musiałeś pan widziéć świéżo wystawiony w zeszłym roku obraz Suchodolskiego? ma być bardzo piękny.
— A, obraz Suchodolskiego! widziałem, widziałem; ale nic w nim niéma tak bardzo szczególnego!
I znowu nie wiedział, o czém mówi.
— Utrzymują, że Suchodolski celuje w malowaniu koni, czy pan w istocie to znalazłeś?
— O tak, panie dobrodzieju, celuje w malowaniu koni, prześliczne konie! Ale, à propos koni, byłem w teatrze na Tułaczu, i wystawcie sobie państwo, że tam na scenę wprowadzają konia!
— Na scenę konia! — zawołała pani Niemeńska.
— Konia — potwierdził Alexander — wielkiego, białego, a na nim wjeżdżają Róża i Blanka, te, co to państwo... w żydzie tułaczu...
— Tego to szczerze zazdroszczę panu, że widziałeś teatr warszawski — ozwał się Bolesław — pewno byłeś pan na sławnym dramacie Z., który z takiém powodzeniem był dawany zeszłego lata?
— Byłem panie; ale co tam dramat! wierz mi pan, że niéma przyjemniejszego widowiska, jak balet. Jest prawdziwie co widziéć, prześliczne dekoracye jedne wyobrażają lasy, inne góry, inne jeszcze pałace i ogrody z bijącemi fontannami, a śród tego wszystkiego baletnice, jak roje motylów latają w powietrzu, w powiewnych różnokolorowych sukniach, zbiegają się, rozbiegają, splatają się w wieńce, a potém jedna z nich wybiega na środek, cała w kwiaty ubrana, i tańczy, zda się, że nie dotyka ziemi, a cały teatr drży od oklasków. Jabym zgodził się połowę życia przesiedziéć na balecie!
— A z drugą połową cobyś pan zrobił? — spytał Bolesław, uśmiechając się z zapału młodzieńca do baletu.
— Przepędził-bym ją w Niemence — odparł śmiało Alexander, skłaniając nizko głowę przed damami.
Pani Niemeńska i Bolesław zaśmieli się, ale Wincunia sponsowiała.
— Bądź co bądź — odezwał się Topolski — choć pan tak chwalisz balet, a ja na nim nigdy nie byłem, wyobrażam sobie jednak, że najulubieńszém dla mnie widowiskiem teatralném byłby dramat, albo dobra komedya, taka np. jak są Fredry.
— A, komedye Fredry! byłem, byłem na niéj! właśnie dawano Żydów...
— Panie łaskawy — przerwał żartobliwie Bolesław — nie odbieraj téż pan Korzeniowskiemu jednego z najpiękniejszych listków jego autorskiéj korony, boć on to napisał Żydów.
— Prawda! omyliłem się! to była komedya Korzeniowskiego! — zawołał Alexander, uderzając się w czoło, spojrzenie jednak jego z wyrazem lekkiéj urazy upadło na twarz Bolesława.
— Powiedz mi pan dobrodziéj — rzekł z ironią — czy nie posiadasz wypadkiem tego bajecznego kobierca, który ludzi nosił w mgnieniu oka po różnych stronach świata i równie prędko odnosił ich na miejsce stałego pobytu, a także téj czapki niewidimki, w któréj człowiek mógł wszędzie bywać niewidzialnym?
— Daję panu słowo, że ich nie posiadam, inaczéj przysłużył-bym się panu kobiercem, abyś mógł codzień bywać na balecie w Warszawie i wracać na wieczerzę do Adampola! — ze śmiechem odpowiedział Bolesław — ale zkąd panu przyszło miéć mię za czarnoksiężnika?
— Bo nie pojmuję, jak pan możesz, nigdy nie będąc w Warszawie, tak dokładnie wiedziéć o wszystkiém, co się tam dzieje.
— Więc sądziłeś pan, że potajemnie odbywam podróż na cudownym kobiercu i w czapce niewidimce! — zawołał Bolesław, śmiejąc się jeszcze mocniéj. — Nie, kochany panie! kobiercem owym jest dla mnie gazeta, a czapką niewidimką mój pokój sypialny, w którym co wieczór, po skończeniu gospodarskich zajęć, zamykam się i czytam.
— Widzisz pan — dodał poważniéj — odkąd wynaleziono druk i urządzono w kraju poczty, i my wieśniacy możemy, nie podróżując, wiedziéć, co się na dalekim świecie dzieje, ku przyjemności serca i pożytkowi umysłów naszych.
Podano herbatę i rozmowa przybrała inny obrót, zwracając się ku sprawom i wiadomościom miejscowym. Bolesław upatrzył chwilę, w któréj pani Niemeńska opowiadała Alexandrowi o swoich sąsiedzkich stosunkach, a on zdawał się słuchać jéj z uwagą, i zbliżył się do Wincuni:
— Co pani jest dzisiaj? — spytał półgłosem — jesteś blada i jakby smutna!
Dziewczę podniosło na niego spojrzenie w istocie smutne i zamglone.
— Nic mi nie jest — szepnęła zaledwie dosłyszalnym głosem, a oczy jéj spoczęły na twarzy Bolesława z taką dobrocią serdeczną, z takim nieokreślonym żalem, że aż pobladł trochę. Patrzył w jéj twarz przez chwilę z miłością, z którą złączyła się ojcowska nieledwie troskliwość.
— Spodziewam się — wyrzekł cicho — że gdybyś była cierpiącą, albo miała jaki powód do smutku, powiedziała-byś mi o tém, nieprawdaż?
Wincunia spuściła oczy i nie odpowiedziała; Bolesław rzekł znowu:
— Wszak pani wiész o tém, że twój uśmiech to moje słońce; gdy jego braknie na twojéj twarzy, mnie światła braknie. Nic więc dziwnego, że smutek pani przeraża mię i do pytań skłania.
— Ja nie jestem smutna — odrzekła Wincunia nieco z przymusem — panu się tylko tak zdaje! — i jakby dla potwierdzenia słów swych, zaśmiała się głośno, ale w śmiechu jéj zadrgała fałszywa nuta.
Alexander, słuchając opowiadań pani Niemeńskiéj, z ukosa spoglądał na cicho rozmawiającą z sobą parę narzeczonych, rumienił się chwilami i brwi mu lekko drgały. Gdy tylko pani Niemeńska mówić przestała, zwrócił się do Wincuni i rzekł:
— Widziałem tu w przyległym pokoju fortepian; zapewne pani grywa; czy można prosić?...
— O, ja tak niewiele gram! — tłómaczyła się Wincunia.
Pani Niemeńska głos zabrała.
— Ale ja od pani Siankowskiéj słyszałam, że pan bardzo ładnie śpiewasz. Niechże pan będzie łaskaw i sprawi nam tę przyjemność...
— Prawdziwie pani — wymawiał się Alexander — nie jestem dziś przy głosie, i choć brałem lekcye śpiewu w Warszawie, nie wiem, czy uda mi się dziś cokolwiek dobrze zaśpiewać!
— Pan brałeś lekcye w Warszawie! więc tém bardziéj prosimy pana...
— Doprawdy nie wiem... — protestował jeszcze młodzieniec i patrzył na Wincunią.
— Niech pan zaśpiewa cokolwiek — ozwała się Wincunia z nieśmiałością i nie podnosząc oczu.
— Niech się stanie wola pań! — rzekł, powstając natychmiast Alexander. — Ce que femme veut, Dieu le veut — dodał przesadną francuzczyzną.
Ostatnie słowa były także korzyścią, odniesioną ze znajomości z panią Karliczową. Wypowiadając je, nie troszczył się, czy będzie zrozumianym przez kogokolwiek z obecnych.
Przeszli wszyscy do przyległego pokoju, dobrze oświeconego palącą się na stole lampą. Alexander usiadł przy fortepianie, odrzucił włosy i uderzył kilka akordów, potém, pięknym i czystym w istocie, choć wcale nie uczonym głosem, zaśpiewał powszechnie znaną piosenkę: „Serce, serce, zkąd to bicie?” Z początku śpiewał z przesadą i wzniósł w górę oczy, ale potém zwrócił je na Wincunią, stojącą nieopodal i, nie spuszczając z niéj wzroku, odśpiewał ostatnią zwrotkę:

„I na téj to pajęczynie,
Która się tak wątłą zda,
Ach, udało się dziewczynie,
Że mię w swojéj mocy ma!”

Przesada, z jaką był zaczął śpiewać zniknęła, i słowa te odśpiewał z mocą, uczuciem i nawet rodzajem pewnego porywu i zapału, którym odpowiadał wyraz oczu, utkwionych w twarzy Wincuni.
Nic tak silnie i głęboko nie wnika w serce młodéj, niedoświadczonéj, a wraźliwéj dziewczyny, jak piękny śpiew mężczyzny, choćby nie ozdobiony umiejętnością i wyrobieniem, byleby dźwięczny, czysty i gorący. Każdy ton tego śpiewu wpływa do jéj piersi z iskierką uczucia, która się w nim zawiera. Iskra łączy się z iskrą i wszystkie razem tworzą żar; mężczyzna przestaje śpiewać, a w piersi dziewczyny pieśń brzmi jeszcze, brzmi ciągle, a dźwięki te wewnętrzne wypływają przez oczy blaskami, przez lica rumieńcem. Stoi wzruszona, choć wzruszenie to skryć usiłuje i gotowa zaśpiewać duet, jeśli nie z dwóch głosów, to z dwóch serc złożony. Nazajutrz rano, ocknąwszy się ze swych snów dziewiczych, pójdzie ona obejrzéć swoje kwiaty, stanie między niemi zadumana, a usta jéj, zwilżone kroplą rosy, która na nie upadła, mimowoli zanucą wczoraj słyszaną piosenkę, wraz z tonami rozbudzą się w jéj piersi iskry wczorajsze, a żal, z pieśnią zmieszany, wybuchnie płomieniem miłości, którą poczuje, a o któréj długo może jeszcze nie będzie wiedziała.
Kiedy Alexander skończył śpiewać, Wincunia stała, oparta ręką o poręcz krzesła, z pochyloną głową i bladą twarzą. Pani Niemeńska, po wielu podziękowaniach i pochwałach, które jedna wygłaszała, poczęła dopytywać się u Bolesława o proboszcza i znajomych, których u niego widziała. Alexander zbliżył się do Wincuni:
— Pora mi jechać — rzekł, dobywając piękny złoty zegarek, brzęczący mnóztwem breloków — a Bóg widzi, że mi się nie chce ztąd odjeżdżać! Zdaje mi się, że zostałem nagle przeniesiony do raju!
— Bardzo jestem rada, że się panu podobało w Niemence — odrzekło dziewczę, podnosząc oczy.
— Wierz mi pani — rzekł młodzieniec cicho i wzruszonym głosem — wierz mi pani, że chwile, które tu przepędziłem, uważam za najszczęśliwsze w mojém życiu. Ale czuję, że po nich nastąpi dla mnie wielki smutek i wielka tęsknota...
To rzekłszy, szybko odwrócił się, jakby chcąc ukryć przed Wincunią zbytek wzruszenia. Po chwili zaczął żegnać panią Niemeńską, która niezmiernie serdecznie i uprzejmie zapraszała go, aby jak najczęściéj bywał w Niemence.
Po oddaleniu się Alexandra, pani Niemeńska wyszła wnet z pokoju dla jakiéjś gospodarskiéj sprawy, a Bolesław, jako prawie domowy, przez grzeczność towarzyszył gościowi aż na ganek.
Gdy bryczka odjeżdżającego zaturkotała już w bramie, Bolesław wrócił do pokoju i znalazł Wincunią, stojącą na tém samém miejscu, na którém ją, wychodząc, zostawił. Stała jak skamieniała, z rękoma obwisłemi, z oczyma utkwionemi w ziemię; tak była zamyślona, czy zamarzona, że nawet nie słyszała, jak Bolesław zbliżył się do niéj.
Wziął jéj obie ręce.
— Wincuniu — rzekł, patrząc w jéj twarz — powiedz mi teraz, co tobie jest? Już nikt obcy nie posłyszy.
— Nic mi nie jest — odpowiedziała, uwalniając zwolna ręce z uścisku narzeczonego — głowa mię trochę boli — dodała — pójdę do siebie. Dobranoc panu.
— Jakto? idziesz już do swego pokoju? tak wcześnie. Sądziłem, że dziś jeszcze poczytamy razem trochę, bo przywiozłem ciekawą książkę od proboszcza.
— Nie mogę dziś czytać... pójdę już — odrzekła cicho Wincunia i odchodziła zwolna, a Bolesław patrzył na nią zdziwiony, zasmucony.
Nagle zwróciła się i podeszła prędko do narzeczonego, podała mu rękę i szepnęła:
— Panie Bolesławie, pan nie gniewasz się na mnie, nie prawdaż?
— Ja? gniewać się na ciebie? — zawołał Bolesław, obejmując ją i przyciskając do piersi — mój ty aniele drogi, za cóż ja miał-bym gniewać się na ciebie!
Wincunia podniosła głowę i patrzyła na niego łagodnie i z dziwnym jakimś żalem. Dwie łzy błysnęły na jéj rzęsach.
— Jesteś taki dobry... dobry — szeptała — ja tobie tyle jestem winna! ty byłeś mi ojcem, bratem, opiekunem... Wszystko, co mam, mam przez ciebie, wszystko, co umiem, przez ciebie umiem... Och, jaka ja niewdzięczna!...
Łzy spadały z rzęs i spłynęły po twarzy.
— Wincuniu, co ci jest? — zawołał Bolesław, tuląc ją mocniéj do siebie — zkąd ci te przypomnienia? te wyrzuty sobie czynione? Ty słaba być musisz? jesteś blada, ręce masz gorące, drżysz cała! Boże mój! gdybym téż już prędzéj mógł być mężem twoim, czuwać nad tobą w każdéj chwili i taką cię otoczyć opieką i miłością, aby żadna chmurka nie zasmuciła ci czoła, żadna smutna myśl nie tknęła serca.
Przy ostatnich wyrazach Bolesława, Wincunia zadrżała całém ciałem.
— Ty jesteś słaba, moja jedyna — rzekł, patrząc na nią Bolesław — idź, połóż się; jutro pewno ci lepiéj będzie!
Poszła powoli, milcząc, on szedł obok niéj, aż do drzwi jéj pokoju, potem pocałował obie jéj ręce i rzekł z powagą:
— Niech cię smutne myśli nie dręczą, jeśli je masz jakie. Pamiętaj o tém, że blizko ciebie jest człowiek, który kocha cię prawdziwie i po męzku, więcéj niż samego siebie..., który strzeże cię i gotów bronić w każdéj chwili. Idź i śpij spokojnie, moje dziecię, a niech cię jutro zobaczę zdrową i wesolutką. Wyraz: moje dziecię Bolesław wymówił z takiém prawdziwie ojcowskiém uczuciem, iż zdawało się, że w istocie do tego młodego dziewczęcia, co przed nim stało, miał jakieś prawa ojcowstwa. Tak, on czuł się, i słusznie, ojcem jéj duszy!
Drzwi zamknęły się za Wincunią, Bolesław odszedł. W bawialnym pokoju spotkał się z panią Niemeńską.
— Czy pani nie wiész, co się dziś stało Wincuni? — spytał z niepokojem — blada, milcząca i parę razy łzy miała w oczach.
— Ja sama uważałam, że ona dziś była nie swoja — odparła ciotka — zaraz po powrocie zaczęła się skarżyć na ból głowy, a cały wieczór siedziała, jak niema, co jéj się przecie nigdy nie zdarza! Żeby to tylko nie był początek choroby jakiéj, broń Boże!
— Gorączki panują w okolicy... — szepnął Bolesław, przesuwając dłoń po nagle zbladłém czole.
— Jeżeli-by Wincuni było gorzéj w nocy lub jutro z rana — rzekł do pani Niemeńskiéj — nie tracąc ani chwili czasu, przysyłaj pani do mnie, a pojadę natychmiast sam po doktora. Dam w domu rozporządzenie, aby konie przez całą noc stały w stajni ubrane i gotowe do drogi. — Pożegnał panią Niemeńską i wyszedł, po kilka razy powtórzywszy prośbę, aby, w razie zasłabnięcia jego narzeczonéj, natychmiast mu o tém oznajmiła.
W pół godziny potém, cisza zupełna panowała w Niemence, wszyscy spali we dworku i wszystkie światła pogasły, tylko w oknie pokoiku Wincuni długo w noc błyszczało światełko.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.