Na polu chwały/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Na polu chwały
Podtytuł Powieść historyczna z czasów króla Jana Sobieskiego
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. ok. 1906
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Czy to był czysty przypadek, czy figiel panienki — nie wiadomo, dość, że umieszczono w oficynie czterech panów Bukojemskich w jednej wielkiej izbie, a w drugiej, mniejszej, Cypryanowicza i Taczewskiego razem. Zmieszało ich to niepomału, więc, żeby do siebie nie gadać, poczęli zaraz pacierze i odmawiali je dłużej, niż zwykle. Jednakże, gdy je ukończyli, nastało kłopotliwe milczenie, które ciążyło obum, bo chociaż nie żywili dla się przyjaznych uczuć, czuli, że nie wypada się z tem zdradzać i że trzeba do czasu, a zwłaszcza w domu pana Pągowskiego, nadrabiać polityką.
Taczewski odpasał szablę, wydobył ją z pochwy, popatrzył na ostrze pod światło komina i począł ją chustką przecierać.
— Po mrozie — rzekł nawpół do siebie, nawpół do Cypryanowicza — zapoci się w ciepłej izbie i rdza odrazu gotowa.
— A zeszłej nocy musiała dobrze zmarznąć — odpowiedział Cypryanowicz.
I rzekł to bez żadnej złośliwej intencyi, dlatego tylko, iż przyszło mu na myśl, że Taczewski spędził istotnie ową noc na trzaskającym mrozie; lecz ów oparł zaraz koniec szerpentyny o podłogę i począł mu patrzyć bystro w oczy.
— Waść do tego pijesz, żem siedział na sośnie?
— Tak, — odrzekł z prostotą Stanisław — już-ci tam komina nie było.
— A co byłbyś na mojem miejscu uczynił?
Cypryanowicz chciał już odpowiedzieć: „to samo“ — ale że pytanie zadane było głosem ostrym, więc rzekł:
— A po co mam sobie nad tem głowę łamać, kiedym tam nie był.
Gniew mignął na twarzy pana Jacka, więc, żeby się pohamować, począł chuchać na szablę i wycierać ją jeszcze mocniej; wreszcie wsunął ją napowrót w pochwę i rzekł:
— Bóg zsyła przygody i szkody.
I błyszczące przed chwilą oczy przyoblekły mu się znów zwykłym smutkiem, bo wspomniał na jedynego przyjaciela, konia, którego wilcy rozerwali.
Tymczasem drzwi się otwarły i weszli ze dwora czterej panowie Bukojemscy.
— Mróz zelżał i śniegi dymią — rzekł Mateusz.
— Będzie mgła — dodał Jan.
A wtem ujrzeli Taczewskiego, którego w pierwszej chwili nie spostrzegli.
— O! — zawołał, zwróciwszy się do Cypryanowicza Łukasz — to ty w takiej kompanii?
Wszyscy czterej wsparli się w boki i poczęli patrzyć wyzywającym wzrokiem na pana Jacka.
Ów zaś chwycił stołek i, wysunąwszy go na środek izby, obrócił nagłym ruchem ku panom Bukojemskim, poczem okraczył go jak konia, wsparł łokcie na poręczy, podniósł głowę i odpowiedział im również wyzywającym wzrokiem.
I w ten sposób tkwili naprzeciw siebie — on z szeroko rozstawionemi nogami, w swoich szwedzkich butach, oni zaś stojąc ramię przy ramieniu, ogromni, groźni i zaczepni.
Cypryanowicz widział, że zanosi się na kłótnię, ale zarazem chciało mu się śmiać. Mniemając też, że w każdej chwili potrafi zwadzie zapobiedz, pozwolił im tymczasem patrzyć na siebie.
— Ej, zuchwała jakaś sztuka! — mówił sobie, myśląc o Taczewskim — nic się jakoś nie konfunduje.
Tymczasem milczenie trwało dalej, zarazem nieznośne i śmieszne. Odczuł to i pan Jacek, albowiem pierwszy je przerwał:
— Siadajcie, mopankowie, — rzekł — nietylko przyzwalam, ale proszę.
Bukojemscy spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, zmieszani niespodziewanym zwrotem.
— Jakto? Cóż to? Co on sobie myśli?...
— Proszę, proszę!... — powtórzył Taczewski, wskazując na zydle.
— Stojem, bo nam się podoba — rozumiesz?
— Zbytek ceremonii.
— Jakich ceremonij? — krzyknął Łukasz. — Cóż to biskupa czy senatora udajesz, ty — ty Pompejuszu jakiś...
Taczewski nie ruszył się z krzesła, tylko grzbiet począł mu drgać, jakby z nagłego śmiechu.
— A czemu acan zowiesz mnie Pompejuszem? — zapytał.
— Boś tego godzien.
— A może dlatego, żeś kiep?
— Bij, kto w Boga wierzysz! — zawołał Jan.
Lecz pan Jacek miał już widocznie też dosyć rozmowy, bo nagle poderwało go coś z miejsca i skoczył jak kot ku Bukojemskim.
— Słuchajcie, zawalidrogi, — rzekł zimnym jak stal głosem — czego wy odemnie chcecie?
— Krwi! — zawołał Mateusz Bukojemski.
— Nie wywiniesz się! — krzyknął Marek.
— Wychodź zaraz!... — dorzucił, chwytając się za bok, Mateusz.
Lecz Cypryanowicz wsunął się szybko między nich.
— Nie pozwolę! — zawołał. — To cudzy dom.
— Tak! — przyświadczył Taczewski — to cudzy dom i nie uczynię tego panu Pągowskiemu, abym was miał pod jego dachem popłatać, ale jutro znajdę was!
— To my cię jutro poszukamy! — huknął Mateusz.
— Szukaliście zaczepki, dawaliście okazye cały dzień — dlaczego? — nie wiem, bom was nie znał, ani wy mnie — ale przypłacicie mi to, bo za moją obrazę, nie czterem, ale dziesięciu do oczu stanę.
— O wa! o wa! dość będzie jednego. Widać to, żeś o Bukojemskich nie słyszał — zawołał Jan.
Lecz Taczewski zwrócił się nagle do Cypryanowicza.
— Mówiłem o czterech — rzekł — ale może i waćpan łączysz się z tymi kawalerami?
Cypryanowicz skłonił się grzecznie.
— Skoro waść o to pytasz...
— Ale my pierwsi i po starszeństwie. Od tego nie odstąpim. Obiecaliśmy ci ją i usieczem każdego, który ci w drogę wejdzie.
Taczewski spojrzał bystro na Bukojemskich, w jednej chwili domyślił się, o co chodzi, i przybladł.
— To tak! panie kawalerze? — rzekł znów do Cypryanowicza — to masz najmitów i za ich szablami się chowasz? A wiera, że to i pewnie, i przezpiecznie, ale czy po szlachecku i po rycersku, to inna rzecz! Tfu! w jakiej-żem się to znalazł kompanii.
Cypryanowicz, lubo z natury duszę miał łagodną, usłyszawszy tak haniebny posąd, oblał się krwią, żyły wystąpiły mu na czoło, oczy poczęły ciskać błyskawice, zazgrzytał okropnie zębami i chwycił za rękojeść szabli.
— Wychodź! wychodź w tej chwili! — zawołał zdławionym przez gniew głosem.
Zabłysły szable i w izbie rozwidniło się od stali, na którą padał blask płonącego w kominie łuczywa. Lecz trzej panowie Bukojemscy, skoczywszy między przeciwników, stanęli murem między nimi, czwarty zaś chwycił w ramiona Cypryanowicza i począł wołać:
— Staszku, na miły Bóg, pohamuj się! My pierwej!
— My pierwej! — powtórzyli inni.
— Puszczaj! — rzęził Cypryanowicz.
— My pierwej!
— Puszczaj!...
— Trzymajcie Staszka, a ja tymczasem się sprawię! — wołał Mateusz.
I, chwyciwszy za rękę Taczewskiego, począł go ciągnąć na stronę, ażeby zaraz zacząć, lecz ów ochłonął już, więc wyszarpnął dłoń, wbił szablę do pochwy i rzekł:
— Moja wola, kto pierwej i kiedy! Zaczem wam mówię: jutro, i nie tu, jeno w Wyrąbkach.
— O nie wymigasz się. Zaraz! zaraz!
Lecz Taczewski skrzyżował ręce na piersiach.
— Ha! jeśli pod cudzym dachem chcecie mnie bez bitwy mordować, to dobrze.
Na to wściekłość porwała braci. Poczęli bić napiętkami o podłogę, szarpać wąsy i sapać jak niedźwiedzie.
Ale żaden nie śmiał się już porwać na Taczewskiego, aby hańby na się nie ściągnąć!
Ów zaś stał jeszcze czas jakiś, jakby czekając, czy ku niemu nie skoczą, wreszcie chwycił za magierkę, wtulił ją na czuprynę i rzekł:
— Tedy wam zapowiadam: jutro! Panu Pągowskiemu powiedzcie, że w goście do mnie idziecie — a pytajcie o drogę do Wyrąbek. Za strugą będzie Męka Pańska z czasów zarazy. Tam was w południe czekam... Bodaj was zabito!
I ostatnie słowa wymówił jakby z żalem, poczem otworzył drzwi i wyszedł.
Na dziedzińcu opadły go pieski i, znając go dobrze, poczęły się do niego łasić. On spojrzał mimowoli na słupki pod oknami, jakby szukając swego konia; przypomniał sobie, że go już niema na świecie, więc westchnął i, poczuwszy chłodny powiew wiatru, rzekł sobie w duszy:
— Biednemu wiatr w oczy! Pójdę piechotą!...
A tymczasem w izbie młody Cypryanowicz łamał ręce z bólu, z gniewu i z okropną goryczą mówił do panów Bukojemskich.
— Kto was o to prosił? Najgłębszy wróg nie pogrążył by mnie głębiej, niż wy, razem z waszą przysługą.
Oni zaś żałowali go bardzo — i poczęli go ściskać jeden po drugim.
— Staszku — mówił Mateusz. — Przysłali nam gąsiorek na noc do izby. Na Boga, pociesz się!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.