Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Po mrozie — rzekł nawpół do siebie, nawpół do Cypryanowicza — zapoci się w ciepłej izbie i rdza odrazu gotowa.
— A zeszłej nocy musiała dobrze zmarznąć — odpowiedział Cypryanowicz.
I rzekł to bez żadnej złośliwej intencyi, dlatego tylko, iż przyszło mu na myśl, że Taczewski spędził istotnie ową noc na trzaskającym mrozie; lecz ów oparł zaraz koniec szerpentyny o podłogę i począł mu patrzyć bystro w oczy.
— Waść do tego pijesz, żem siedział na sośnie?
— Tak, — odrzekł z prostotą Stanisław — już-ci tam komina nie było.
— A co byłbyś na mojem miejscu uczynił?
Cypryanowicz chciał już odpowiedzieć: „to samo“ — ale że pytanie zadane było głosem ostrym, więc rzekł:
— A po co mam sobie nad tem głowę łamać, kiedym tam nie był.
Gniew mignął na twarzy pana Jacka, więc, żeby się pohamować, począł chuchać na szablę i wycierać ją jeszcze mocniej; wreszcie wsunął ją napowrót w pochwę i rzekł:
— Bóg zsyła przygody i szkody.
I błyszczące przed chwilą oczy przyoblekły mu się znów zwykłym smutkiem, bo wspomniał na jedynego przyjaciela, konia, którego wilcy rozerwali.
Tymczasem drzwi się otwarły i weszli ze dwora czterej panowie Bukojemscy.
— Mróz zelżał i śniegi dymią — rzekł Mateusz.
— Będzie mgła — dodał Jan.
A wtem ujrzeli Taczewskiego, którego w pierwszej chwili nie spostrzegli.
— O! — zawołał, zwróciwszy się do Cypryanowicza Łukasz — to ty w takiej kompanii?