Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszyscy czterej wsparli się w boki i poczęli patrzyć wyzywającym wzrokiem na pana Jacka.
Ów zaś chwycił stołek i, wysunąwszy go na środek izby, obrócił nagłym ruchem ku panom Bukojemskim, poczem okraczył go jak konia, wsparł łokcie na poręczy, podniósł głowę i odpowiedział im również wyzywającym wzrokiem.
I w ten sposób tkwili naprzeciw siebie — on z szeroko rozstawionemi nogami, w swoich szwedzkich butach, oni zaś stojąc ramię przy ramieniu, ogromni, groźni i zaczepni.
Cypryanowicz widział, że zanosi się na kłótnię, ale zarazem chciało mu się śmiać. Mniemając też, że w każdej chwili potrafi zwadzie zapobiedz, pozwolił im tymczasem patrzyć na siebie.
— Ej, zuchwała jakaś sztuka! — mówił sobie, myśląc o Taczewskim — nic się jakoś nie konfunduje.
Tymczasem milczenie trwało dalej, zarazem nieznośne i śmieszne. Odczuł to i pan Jacek, albowiem pierwszy je przerwał:
— Siadajcie, mopankowie, — rzekł — nietylko przyzwalam, ale proszę.
Bukojemscy spojrzeli na siebie ze zdziwieniem, zmieszani niespodziewanym zwrotem.
— Jakto? Cóż to? Co on sobie myśli?...
— Proszę, proszę!... — powtórzył Taczewski, wskazując na zydle.
— Stojem, bo nam się podoba — rozumiesz?
— Zbytek ceremonii.
— Jakich ceremonij? — krzyknął Łukasz. — Cóż to biskupa czy senatora udajesz, ty — ty Pompejuszu jakiś...
Taczewski nie ruszył się z krzesła, tylko grzbiet począł mu drgać, jakby z nagłego śmiechu.