Na polskiej fali/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.
W pogoni za szprotami. Klęska.

Józk zbudził mnie o trzeciej nad ranem.
Noc była jeszcze głęboka, wszędzie głucha cisza.
Ubieraj się prędko! — napomniał mnie młody rybak, pomagając mi i dla pośpiechu podając to ciepłe nogawice (skarpetki), to sweater, to skorznie.
— Zapomniałem, że mieszkasz nagórze! — szeptał niezadowolony — Gdy u ciebie jest światło, to okno świeci jak „bliża“ (latarnia morska). Widać na całą wioskę!
— Cóż to kogo może obchodzić?
— Ludzie doch wiedzą, że chodzisz z nami na „feszeraj“ (rybołóstwo)! Nie mówiłeś nikomu?
— Nie! — skłamałem śmiało i z czystem sumieniem, bo zwierzyłem się tylko Dawidowi, a jego dyskrecji byłem pewny.
Józk tak poganiał, że nawet śniadania nie pozwolił mi zjeść w domu. Wziąwszy wszystko potrzebne, zeszliśmy pocichu nadół i wsiąknęliśmy w czarną noc.
— Ciemno! — szepnął Józk.
— Masz słuszność! — odpowiedziałem — Gdyby nie te światła w oknach, nie byłoby nic widać!
Prawie w każdym domu widać było światełko, a nad dachami śmigały iskry.
— Cóż to? Na odpust ludzie się wybierają, czy co?

Jedziemy na szproty.
— Prawdopodobnie, choć o żadnym odpuście w tych dniach nie słyszałem.

Drzwi trzaskały, tu i tam słychać było pukanie w okna i stłumione głosy.
— Czyżby się maszoperje zbierały na węgorze? — żartowałem.
— Ktoś nam musiał zrobić na złość! — zaniepokoił się Józk — Musimy się śpieszyć.
Tego samego zdania są prawdopodobnie i drudzy! — mówiłem. — Halloo! Baczność! To ty, Kuba? Uważaj, mało mi wiosłem oka nie wybiłeś!
— A żeby cię! — mruknął cień jakiś i rozpłynął się szybko w czarnej nocy.
Pośpiesznie, ale dokumentnie wsunęliśmy w domu Józka zwykłe śniadanie rybackie, składające się z przysmażonej słoniny, chleba i gorącej kawy z mlekiem. Na lądzie można się puścić w drogę naczczo, bo o kęs chleba czy szklankę mleka wszędzie łatwo, ale na morzu sprawa wygląda inaczej. Niema ani karczem, ani chałup przydrożnych, a prócz tego człowiek głodny prędko marznie, na wodzie zaś jest zawsze chłód.
— Masz wszystko? — zapytał Józk.
— Mam.
— Idziemy.
— A gdzie Anton?
— Z Alojzem przy bacie.
Ledwieśmy wyszli, usłyszeliśmy ciężkie kroki obładowanego człowieka w skorzniach.
Przypomniała mi się podobna scena z „Kurzawy“ Jacka Londona. London opisuje w niej gonitwę kopaczy złota do nowo odkrytego jaru. Rzekomo wiedzą o tem odkryciu tylko cztery osoby, ale gdy przychodzi do gonitwy, stają do niej tysiące.
Kiedyśmy odbijali od brzegu, nie było ani księżyca, ani gwiazd, wogóle żadnego światła, wyjąwszy oksywską latarnię morską po drugiej stronie.
— Bez światła jedziemy? — odezwałem się.
— Na zatoce światło niepotrzebne! — odpowiedział Anton. — Statków tu niema, tylko pomarenki.
Wybrzeże było jak wymarłe, cisza zupełna.
— Józk, od kogo ty masz słyszane o tych bretlingach w Helu?
— Od takiego, któremu napewne wierzyć można!
Wiatru było tyle, że nie musieliśmy ciągnąć remami, mimo to jednak pomagaliśmy niemi dla rozgrzewki, bo na wodzie chłód nocny dobrze dawał się we znaki.
Żagiel załopotał czasem, woda pluskała, za nami wrzeszczały we wiku (na zatoce) łabędzie, oksywska bliża mrugała dobrotliwie, po jedzeniu było ciepło, tak, że kiwając się machinalnie przy ciągnięciu remy, popadłem jakby w półsen.
Płynęliśmy tak dłuższy czas w milczeniu, z którego zbudził nas turkot motorówki od gdyńskiej strony.
— Mechelinki! Gdynia! — mruknął Anton — Oni zwykle motorówkami jeżdżą!
Kiedyśmy się znaleźli na wysokości Helu, oddaleni od niego o jakie półtorej mili morskiej, zaczęło świtać.
— A bodaj-że was licho! — krzyknął nagle Józk — Cała Kuźnica, Jastarnia, Bór — wszystko na morzu!
Spojrzałem na morze i wybuchnąłem śmiechem.
W szarym brzasku widać było mknące jak widma żaglówki. Było ich ze czterdzieści.
— A jak ten twój Elan zełgał? — zapytałem Józka.
Ee, toby się nigdzie na półwyspie nie mógł pokazać.
— A gdzież teraz? — zwrócił się Anton do Józka.
— Musimy zaczekać, bo jeszcze ciemno. Ma być jakiś „wrack” żaglowiec, który na rewie strandował (osiadł na mieliźnie). Nie może ruszyć, bo niema załogi ani pieniędzy.
W różnych gonitwach zdarzało mi się jako harcerzowi brać udział, o różnych, bardzo dziwnych nieraz gonitwach słyszałem i czytałem, ale pierwszy raz zdarzyło mi się widzieć, jak ludzie szukają na wyścigi — ryby na morzu!
Ruszyliśmy znowu naprzód — nie my jedni tylko, ale ze trzydzieści pękatych, czarnych batów z ciemnożółtemi lub brunatnemi żaglami. Cała ta flotylla rybacka szła szerokim półksiężycem w prost na południe od Helu, ku unieruchomionemu na piasczystej rewie żaglowcowi. Widok był prześliczny. Uwięziony, półmartwy statek, jak gdyby się mścił za gwałt sobie zadany, rzucił teraz na morze dziesiątki tańczących pomarenków.
Rozbiegłszy się i wyrzuciwszy kotwicę, wszystkie łodzie zaczęły stawiać mance. Nasi rybacy, kutry helskie i gdyńskie — wszystko wielkim kręgiem zastawiało drogę ławicy i osaczało ją. Pracowaliśmy chętnie, z ożywieniem, z nadzieją, nie odczuwając zmęczenia, mimo iż kilka godzin już byliśmy w ruchu a morza było dość dużo, tak, iż łódź tańczyła, co się zowie.
Wracaliśmy w jak najlepszym usposobieniu, głodni jak wilki. To też, jak tylko doprowadziliśmy łódź do porządku, rzuciliśmy się na drugie śniadanie.
— Jutro rano będziemy zbierać mance i stawiać nowe! — mówił Józk, łapczywie jedząc chleb z sadłem. — Pojedziesz z nami?
— Jo, pojadę! Ale czemuśmy tak wcześnie dziś wybiegli? Był cały dzień czasu...
— Jo, a dobre miejsce?
— Skądże możesz wiedzieć, że twoje miejsce będzie szczęśliwsze, niż inne?
— Tego nie wiem, ale wiem, że sobie je sam wybrałem.
O, jakże strasznie bolały mnie kości, gdy na drugi dzień o czwartej rano wstawałem. Ledwie się mogłem ruszać! Ale przynajmniej tak się śpieszyć nie potrzebowałem, więc spokojnie zrobiłem sobie śniadanie i do syta się najadłem.
Niósł nas ku Helowi szybko północno-zachodni wiatr, od którego zatoka silnie falowała. Huśtaliśmy się, jednakże jazda była przyjemna. Znowu biegliśmy wraz z całą flotą rybacką, ale tym razem już w podnieconym nastroju.
Józk kłopotał się o mance — czy nie za daleko na morzu są postawione, na co Anton odpowiedział, iż raczej zbyt blisko i że właśnie powinno się było jechać dalej, za ten „siedzący” statek, na teren, zwany przez rybaków „Kamerunem“. A teraz znów: — Jak ławica pójdzie? Głębiej czy płyciej? I takich pytań niepokojących było mnóstwo.
Gdyśmy się zbliżali do celu, zaczęliśmy sprzątać w łodzi, chować i usuwać niepotrzebne rzeczy, aby nic w pracy nie przeszkadzało. Na łodzi jest ciasno, to też trzeba uważać, aby drugim nie zawadzać. Każdy ruch musi być obmyślony, celowy, rozumny, każdy chwyt należy robić z myślą o ruchu następnym. Dlatego też rybacy poruszają się jak koty. Niezgrabne ruchy, niezręczność pochodzi tylko z bezmyślności.
Następnie przywdzialiśmy t. zw. „eltychy“, zwierzchnie okrycie z impregnowanego płótna żaglowego, mające chronić od przemoczenia, a składające się z szerokich szarawarów i kaftana, albo długiego kitla.
Józk stał wyprostowany, patrząc daleko przed siebie.
Widać było szerokie, otwarte morze, jasną, srebrną przestrzeń — słońce było za chmurami — na niej statki parowe — wszędzie pomarenki i kutry, a daleko przed nami czarny punkt na wodzie — statek na mieliźnie.
— Elanie już tam są! — mruknął Józk.
— Oni mają kutry! — dodał, jakby na usprawiedliwienie Anton — Mewy są?
— Są.
— Dużo?
— Dość.
Wiatr niósł nas usłużnie, a dął tak, że Anton, który sterował, wciąż przymykał oczy.
Zauważywszy to, Józk zwrócił się do mnie i rzekł:
— Wszyscy sternicy cierpią przeważnie na oczy.
— Dlaczego?
— Bo im zawsze wiatr w oczy dmucha. Widzę prekę!
Podjechaliśmy, spuściwszy żagiel i zaczęła się praca.
Anton wyjął ster, schował go i zaczął wciągać mance na łódź, pomagał mu w tem Józk, od którego znów ja odbierałem je i składałem na dnie łodzi. Podczas tarcia wciąganej mancy na burtę, czasem odrywały się szprotki, na które natychmiast rzucały się mewy, chmarą wrzeszczącą lecące za łodzią. Każda łódź była jakby w białym, żywym, krzyczącym obłoku.
— Kiedy rybak jest syty to i mewa jest syta! — rzekł do mnie Józk.
Pracowaliśmy tak zawzięcie — a szproty były. Nie zadużo — Józk nieomylnem okiem rybaka oblicza je na sześć centnarów, jednakże jak na pierwszy raz to było ładnie, bo świadczyło, że istotnie zabiegliśmy drogę ławicy.
Zmieniwszy mance, to znaczy, postawiwszy nowe, ruszyliśmy w powrotną drogę do domu.
Lecz teraz trzeba było znów wyczerpać wodę z ociekających ryb i manc, następnie wytrzepać z manc szproty. Wypoczywaliśmy tyle tylko, ile trzeba było czasu na zjedzenie drugiego śniadania, poczem natychmiast zabraliśmy się do wytrzepywania. Trzeba mianowicie wiedzieć, że o ile się węgorze jarnuje a śledziki puluje, szproty wytrzepuje się z sieci na dno łodzi.
Przybyliśmy — Kaszubi mówią „przyłożyliśmy“ — do Borowskiego Oka, tam właśnie, gdzie jest najwięcej wędzarń. Już zdaleka widać było szeroko otwarte wrota wędzarni pana Żebrowskiego, przed wędzarnią ustawioną wagę, jego samego w wymiętym kapeluszu i żółtej skórzanej kurtce i biegającego wesołego, czarnego Dudka. W wędzarni migały zielone, różowe i pomarańczowe swetry dziewcząt. Z komina walił dym. Pod ścianą wędzarni piętrzyły się ustawione jedna na drugiej niecki i kipy wielkie kosze, pełne bretlingów.
Musiałem jeszcze pomóc braciom zanieść do wędzarni szproty, poczem, ledwie żywy ze zmęczenia, zawróciłem do domu.
— Jedziesz jutro? — zawołał za mną Józk.
— Jo! — odkrzyknąłem.
— A to, ty, zwarjowany marynarzu! — zaśmiał się pan Żebrowski — Nie poznałem cię w zydwestce. Wyjeżdżałeś na bretlindzi! No, jutro nie pojedziesz.
Był bliski prawdy, bo już rąk i nóg nie czułem. Nie chciałem się przyznać do tego, ale myślałem, jakby się od wyjazdu wykręcić.
— Pan myśli, że jestem zmęczony i nie wytrzymam? — zawołałem podrażniony jego uwagą — O, wcale nie!
— Mnie, wszystko jedno, czy jesteś zmęczony czy nie. Możesz być wypoczęty jak Bóg Ojciec przed stworzeniem świata, ale nie pojedziesz, bo w nocy przyjdzie sztorm. Norda. Ja ci mówię.
— Skąd pan wie?
— Spytaj komina, jeśli nie wierzysz.
Mimowoli spojrzałem na komin i po dymie poznałem, że wiatr idzie od „nordy“.
— Boże! A tam będzie tyle szprotów! — jęknąłem.
Uśmiechnął się jadowicie.
— Będzie? A może nie będzie. Przyjdź do mnie jutro po południu, to ci coś pokażę. A teraz — bioj do dom! (Biegaj do domu).
Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.