Na ludzkim targu/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Na ludzkim targu
Rozdział XXII. Ciężkie kamienie czyli Chicagoska inteligencja
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk Ksawery Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.
Ciężkie kamienie czyli Chicagoska inteligencja.

Rozciekawiony Romiński, przez następnych kilka dni upatrywał spokojnej chwili, aby znów zacząć przerwany temat rozmowy. Ciekawy był poznać chicagoskie stosunki już to dla ich charakterystycznej cechy, już to, by być świadomszym miejscowych ludzi, w razie potrzeby zbliżenia się do nich.
Ucieszył się też, gdy pewnego wieczoru zatrzymała go wydawczyni i rzuciwszy się w wygodne biegunowe krzesło zaczęła: — Obiecałam opowiedzieć o rzuconych mi pod nogi ciężarach, — chcesz pan słuchać?
— Jestem gotów — brzmiała odpowiedź i Romiński zajął również wygodne miejsce, przewidując dłuższy odpoczynek.
— Pierwszym — był zawód jaki zrobił mi katolicki zarządca, który podjął się wykonania drukarskich robót mego pisma na pierwszego marca. W ostatniej chwili, gdy oczekiwałam gotowej — zerwał umowę. — Cofnął przez to moją pracę o cały miesiąc wstecz, naraził mnie na utratę tymczasowego dochodu; zaś najgłówniejsze, pogrążył mię w czarną rozpacz, bo na dopełnienie czary goryczy, miałam w tym samym czasie, chorego w domu syna.
Pod obuchem tego ciężaru pochyliłam się tak nisko, żem po raz pierwszy w życiu wzywała pomsty Boga...
Ciężki to był kamień... wtłoczył mnie on w bagniste niziny. Nie dziś jeszcze opowiem, w jaki sposób przeżyliśmy z moim chorym, następne dni.
— Wiem, że krzywda moja takimże ciężarem spadnie kiedyś na serce tych, którzy mnie w nieszczęścia chwili krzywdzili.
— Przybyłam tu, pewna ufności w wydawnictwa, że podejmą mą pracę, pomogą i pchną łaknącą światła na szersze drogi; bo wierzyłam, że płomienne słowa miłości bliźniego i wskazówki szlachetnych dążeń głoszące w ich pismach — są odbłyskiem własnych uczuć. Niebawem przekonałam się, że polsko-amerykańskie wydawnictwa, to maszyna bez czucia pędzona parą innej maszyny.
— Ale wracam do mej opowieści.
— Po zagojonym bólu spowodowanym ciężarem pierwszego kamienia, znów szukałam na ciemnej drodze przejścia dla siebie i pisma.
Znalazł się wreszcie amator druku kobiecego wydawnictwa i... omdlała nadzieja ożyła.
Zaczęła się praca: czasem osłodzona życzliwem słowem, czasem ukazywała się w niej radość i urok — to na przemian smutek i zniechęcenie. A wszystko trzeba było pokrywać swobodą i dostrajać się do ogólnej maski fałszu. — W taki sposób, zjednywałam zwolenników pisma. Trzeba panu wiedzieć, że wśród publiki podzielonej na organizacje, a co za tem wypływa na partje, utrzymanie pisma bezpartyjnego, jeżeli nie posiada się tysiącznego nakładu, jest wprost niemożebnem, a trudniejsze jeszcze warunki istnienia pisma kobiecego. Nasze prostaczki nie odczuwają potrzeby takiego pisma, tu wystarcza dział kulinarny, dany raz na tydzień łaskawie w męskich pismach.
Trzeba więc było początkowo pismo ofiarować darmo czytelnikom, a z innych źródeł czerpać dochody na utrzymanie. Jak pan wie, głównym źródłem podtrzymującym pisma w Ameryce są ogłoszenia, na to więc pole idąc drugich śladem także się rzuciłam. Pewna, że inteligencja najłatwiej mnie zrozumie i poprze, zwróciłam się do niej. A że w Chicago pierwszym numerem inteligencji zwą lekarzy, do nich więc przedewszystkiem skierowałam ufną myśl. Ci, w dowód przychylności doradzili mi udać się o poparcie do całego Stowarzyszenia lekarzy, obiecując każdy ze swej strony sprawę szczerze poprzeć.
!...
Coby nie?...
Do obietnic każdy Polak skory!..
Zwróciłam się zatem po ogłoszenia, nietylko z pewnością, ale z całą otuchą do Sz. Stowarzyszenia.
Trzeba mego fatalizmu, że należało tam trzech drabów, którym nie podobał się napisany kiedyś przezemnie artykuł.
W Stowarzyszeniu lekarzy, inteligentni ci draby, ośmielili się stwierdzić, że ponieważ moje poprzednie nowele były osnute na tle religijno narodowem, a więc ich mniemaniem na tle wstecznem, nie warta przeto praca moja poparcia. Ogłoszeń więc odmówiono.
I co pan na to powiesz? Z całej tej inteligentnej hołoty nie znalazł się ani jeden, któryby stanął w obronie religijno-narodowych uczuć!... a przecież w Stowarzyszeniu tem przeważa liczba lekarzy mieniących się Polakami katolikami.
Górowała zatem znajomością krytyki literackiej i głębokości poglądów — arogancka trójka drabów, ciesząc się wyższością nad ograniczonym rozmiarem umysłu współtowarzyszy i zwycięstwem nad bezbronną kobietą...
Co mnie nieraz najwięcej bolało to — to, że ludzie wydawali sąd jedynie w chęci dokuczenia, bez najmniejszego zastanowienia się. A przecież nic tym ludziom złego nie uczyniłam. Pytam się jeszcze dziś, za co oni się tak mścili, — za trochę talentu, który szukał ujścia drogi? Wszakże nikt nie chciał wziąść go na swoją, więc musiał szukać sobie swej własnej. — Wolnomyślni naprzykład znajdowali w mych utworach zbyt wiele tendencji religijnej. Religijni zaś, nazywali je bezwyznaniowemi... Więc obrałam nową drogę i szłam wbrew wszystkim zaporom, wbrew wszelkim pociskom, jakie się na mnie waliły.
Siostrzane pismo, najpoważniejsze, które przynajmniej mogło dodać odwagi, prowadzone wówczas przez cielę trzymane na czerwonym pasku, też beknęło jakiegoś „izmu” zazdrością.
To samo cielę, nazywające utwory religijno-narodowej treści „rozsadnikami ciemnoty”, w kilka miesięcy później starało się dla siebie o posadę nauczycielki w parafjalnej szkole. (?!)
Widzisz pan takie indywidua ośmielają się rzucać krytykę na ludzi pracy. Takie podłe gadziny śmią się nazywać zwolennikami „miłości bliźniego”. Piękny przykład dali na mnie nieprawda? Obdarli mnie z wszelkiego piękna, zbezcześcili, rzucili we mnie podłością za uczucie religijne, a ono to właśnie wiodło mnie przez ciemność życia ku światła wyżynom.
Gdym przez złość ich padała pod krzyżem cierpienia, o jedną tylko łaskę prosiłam Boga, a tą było by Bóg zachował mi talent, iżbym kiedyś jako odwet mogła go odbić na czarnem tle dusz mych prześladowców.
Pan szepce coś o litości?
Nademną się nikt nie litował! Dla zbrodniarzy, którzy nietylko że wydzierają od ust konającego ostatnią ożywczą kroplę, ale rzucają się jak wampiry na poległych w walce, bez względu czy ci drgają jeszcze życiem — nie ma litości! — Niechby tylko jedna boleść, jedno upokorzenie z tych wielu, jakie ja z ich przyczyny przeszłam, szarpnęły ich jestestwem, to będę pomszczoną i — wówczas przebaczę. Te przykrości które wymieniłam, to tylko maleńka cząsteczka z tych wielu, które codziennie spotykałam. Ileż razy w rozpaczy patrzałam w to światło, co jasne kręgi zatoczyło przedemną i wiodło mnie na łzy i upokorzenie. Wierna mu o głodzie i chłodzie szłam za nim, aby w nagrodę — odbierać szyderstwo. A ile razy stanęłam w zwątpieniu, tyle zawsze razy przewodnie me światło, jaśniej ku mnie błysnęło. Ale cóż z tego, skoro ujęte w formę, nie znalazło wśród naszych znawców odbłysku.
Gdyby nie słowa uznania płynące ku mnie z prostaczych serc, byłabym już dawno zbrodnią własnego ja — przypieczętowała obojętność i podłość chicagoskich świeczników.
Zakryła dłońmi twarz, a po chwili prosiła Romińskiego, aby zostawił ją samą. — Snać potrzebowała samotności by uspokoić wzburzone wspomnieniami fale.
Poruszył się osad na dnie duszy i zmącił na chwilę jej powierzchnię.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.