Na ludzkim targu/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Na ludzkim targu
Rozdział XXI. Bez słońca i chleba
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk Ksawery Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.
Bez słońca i chleba.

Są bóle, mówiła, których dotknięcie byłoby śmiertelne; te więc zostawię nieporuszone; w życie moje prywatne nigdy i nikogo nie wtajemniczę, natomiast przedstawię Panu tę walkę, jaką z powodu mej pracy przychodzi mi toczyć z chicagoską inteligencją.
Do Chicago przyjechałam w chwili, gdy zgasły dla mnie wszystkie ideały, w które wiara — czyni z kobiety kapłankę domowego ogniska. Los, czy przeznaczenie może, wyrzuciło mię po za obręb ciepła rodzinnego i złamaną na duchu i ciele, ogołoconą z wszelkiego dobra, zostawiło w rozterce na poniewierkę.
Po ciężkiej chorobie przebytej w szpitalu przyjechałam tu, a było mi wszystko jedno dokąd jadę. Tu w każdym razie spodziewałam się łatwiej znaleźć pole pracy. Ogołoconą byłam! Całem bogactwem i zasobem moim była silna wola i żarzące się jeszcze uczucie miłości bliźniego, któremi to siły chciałam przytulić się do naszego społeczeństwa.
Niestety! nie wiedziałem wówczas, że społeczeństwo nasze w Ameryce przechodzi dopiero okres niemowlęctwa, że zmysły jego jeszcze nie rozwinięte na pojęcie prawdy. Że prędzej pociągnie go krzykliwe puste słowo pyszałków — podobne do dziecinnej grzechotki, aniżeli z serca płynące słowa prawdziwych pracowników ludu. Na rdzenną prawdę nie otwarte jeszcze zmysły polskiego społeczeństwa w Ameryce.
W takich więc warunkach, na łonie naszego społeczeństwa doznawałam obelg, szturchańców i razów. — Ci sami, którzy nawołują tłum do dźwigania się ku wyżynom, spychali mnie niemiłosiernie na dół. Skoro tylko zrobiłam krok w którąkolwiek stronę, rzucano mi ciężkie kamienie pod nogi, które i raniły boleśnie i tamowały przejście.
Nikt nie zbliżył się z życzliwą dłonią lub poczciwą radą, nikt nie starał się wejrzeć w pobudki, skłaniające mnie do stawiania trudnych kroków ku górze, orzekli tylko, żem niepotrzebna i aby odstraszyć od dalszego pochodu, miotali na mnie wszelkiego rodzaju oszczerstwa.
A dusza rwała się naprzód, bo w ciszy swej i cierpieniu odczuła krzywdy i potrzeby drugich kobiet i dla ich pożytku pragnęła, torować przejście... A przy tem, majaczyło coś na dnie błyskiem talentu, co gdyby tylko ująć w jakieś ramki — kto wie... możeby chlubą i rozrywką tułaczy było...
Jakieś ramki!...
O te ramki właśnie chodziło... o wyrobienie sobie stylu, języka, by w nie przybrać cisnące się lawą do głowy uczucie...
Ale wyrokiem „grzechów“ sięgać po te ramki było mi nie wolno choćby one miały stanowić jedyne moje utrzymanie — jedyny cel życia.
O — Boże! czy będą mi kiedy policzone te upokorzenia, jakie ja tu przeszłam?...
Dziecinne grzechotki, rade się popisać głupim łoskotem, uderzały w biedną kobietę, która nie mając nigdzie oparcia, w milczeniu musiała wszystko przyjmować.
W początku po przyjeździe moim tutaj, łudziłam się nadzieją dostania zajęcia w któremkolwiek z wydawnictw, co dałoby mi możność i utrzymania i nabycia upragnionych literackich wiadomości.
Jakże naiwną byłam! Sięgać w Chicago po posady mogą tylko ci — którzy mają protekcję; — a moją całą protekcją była silna wola i zaufanie z jakiem się wszędzie zbliżałam.
Młodziutką przybyłam do Ameryki, to trochę co nauczyłam się w kraju, poszło w zapomnienie w walce o byt dla rodziny. Więc nie dość było posiadać talent i silną wolę, potrzeba było niektórych wskazówek, wzorów, źródeł, a tymczasem wszędzie gdy się zbliżyłam — odpychano mnie, dając na pociechę: „Taka kobieta jak pani da sobie radę.”
No i taka kobieta z chęcią pracy, odrobiną talentu i ukochaniem społeczeństwa, marniała, karlała wśród niego, głodując nieraz po kilka dni.
Tu w Chicago wśród tego mrowiska ludu, czułam się stokroć więcej osamotnioną, aniżeli na odludnych farmach.
Cicho... ciemno i nad wyraz smutno było wokół mnie... Jedyną pociechą, jedynem światłem, to drgające na dnie duszy nowe życie, które gwałtownie wydobywało się na świat. — Więc dlań rzuciłam się w tłum, w wir walki, łamiąc najsilniejsze zapory i przebojem pcham się naprzód...
A trudne to „naprzód”, bo sam pan widzisz, jak walą się na mnie pociski.
Zarzucają mi naprzykład dziennikarze, żem w tej lub owej partji szukała zajęcia, a to w Chicago jest zbrodnią...
Nierozsądni! Dobrze że ich dla swych celów pokierował ktoś na silne stanowisko, ale, jeżeli się pragnie pracować nie dla partji, a dla dobra ogółu, czyż nie słusznie, aby każdą siłę tego ogółu poznać?
Jacyż oni ci świeczniki chicagoscy ograniczeni... Jakież fałszywe mają pojęcie o pierwszych próbach biednego, bez środków do utrzymania literata.
Każdy inny artysta może dowolnie czerpać i zbliżać się do obcych żywiołów, tylko artysta literat wśród polonji chicagoskiej, ma spętaną wolę...
Śpiewu, muzyki, malarstwa, wolno ćwiczyć się u obcych mistrzów, tylko pisarz społeczeństwa polskiego w Chicago musi wprawiać pióro w „danej partji” i następnie tylko tej partji służyć.
Idjoci!
Zbrodniarze moralni! Oni tu obcinają skrzydła wolnym ptakom, artystom, pisarzom przez co wstrzymują rozwój polskiej literatury w Ameryce. — A pole tej pracy szerokie — a gleba bogata!
Wtedy dopiero podniesie się duch polskich pokoleń na obczyźnie, gdy na jego tle rozwiniemy twórczość. — Pracę, łzy, tęsknotę, wszelkie usiłowania tułaczów powinniśmy ubrać w nieśmiertelną szatę twórczego piękna, a ta, nietylko relikwijną świętością stałaby się pokoleniom tu zrodzonym — lecz ich wiarą. Tylko literatura odtworzona na tle tutejszem — podtrzyma w następnych pokoleniach polskiego ducha.
Pan wzdrygnął się na moje zbyt dosadne wyrażenia? O — panie! za te katusze, jakie ja tu przeszłam, niema dość dobitnych wyrażeń na określenie podłości moralnych zbrodniarzy.
Ale wracam do moich przygód: Odpychana wszędzie, rozpoczęłam znękaną pracę na własną rękę. Może mi to było przeznaczone, bo widzisz pan przeszłam już co najgorsze, zahartowałam się, silna zrobiłam się pracą, z dumą patrzę na usunięte mą ręką przeszkody, i dziś, pewniejsza jutra, z spokojem wspominać mogę o tem czarnem „bez słońca i chleba wczoraj.”
Romiński zamieniony cały w słuch, podniósł dłoń ku wilgotnym oczom.
„Bez słońca i chleba wczoraj.”
Wszakże i on był wczoraj bez słońca i chleba.
Cisza trwała chwilę: Snać w skupieniu oboje obejrzeli się za siebie na czarne wczoraj...
W pragnieniu wiedzy, o głodzie — podjęła dalej p. Łaź — weszłam wśród czarnej nocy na pole leżące odłogiem, ale głos wewnętrzny by iść naprzód — był tak silny, żem opanowała znużenie ducha i ciała. On to rozniecił we mnie tlejącą jeszcze iskierkę miłości i przy jej to mdłym blasku rozpoczęłam pracę.
Dziś już świta...
Jutra me lata nie doczekają... lecz jestem pewną że wschód słońca, dla którego blasku kilku już pracuje, ukaże kwitnące pierwiosnki zasiane mą ręką, na okarczowanem przezemnie polu.
Westchnęła ciężko i chwilę płakała cicho, a potem ciągnęła dalej.
Wątpię, czy którakolwiek z literatek miała do przebycia takie zapory. Najlepsze moje usiłowania obrzucano szyderstwem.
Pracy!...
Pracy przy piśmiennictwie jakże jej pragnęłam. Ona miała być treścią i osłodą resztek mego życia. Za jakąbądź cenę zdobyć ją chciałam. Tylko niestety jedyną cenę jaką nałożyć mogłam, to chęć tej pracy i ukochanie jej. A na moje nieszczęście, w usiłowaniach moich dopatrywano się wszystkiego złego, wszystko w nich widziano oprócz chęci pracy i tego smutku co mi duszę całunem grobu okrył.
Starałam się zbliżyć do redaktorów, posądzano mnie o kokieterję...
Aby się uwolnić od podobnych podejrzeń, dodałam sobie kilka lat i zręcznie rozgłaszałam stateczny wiek, co mi znów wyszło na złe... Sławetny zarządca Zw. pism, którego zresztą słyszałeś pan, jak mnie traktował — odezwał się do mnie pewnego razu: — „Gdybyś pani była młodszą z piętnaście lat, może znalazłoby się u nas jakie zajęcie.” — Mówię panu szczerze, że tomy całe możnaby zapisać, streszczając moje przejścia w Chicago. — Pojmujesz pan teraz, że pojęcia moje, przeszedłszy taką szkołę — musiały wyrobić się odrębne.
Chciałabym jeszcze poszczególnie opowiedzieć panu o niektórych chicagoskich indywiduach, których możnaby porównać do tłoczących kamieni. Może znajdziemy kiedy chwilę czasu, to panu opowiem, dziś mamy jeszcze zajęcie, a rąk opuszczać nam nie wolno, trzeba z pracy korzystać, — zanadto wryło się w pamięć — „bez słońca i chleba wczoraj”.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.