Na ludzkim targu/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Na ludzkim targu
Rozdział IV. Nadzieje nowego życia
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk Ksawery Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Nadzieje nowego życia.

Wchodzimy — do rzęsiście oświetlonej i wspaniale polskiemi i amerykańskiemi chorągwiami udekorowanej — hali.
Wesoła uroczystość widnieje z każdego kącika.
Estrada z malowniczymi widokami na ścianach — upiększona wieńcami i bukietami z kwiatów bzu i jaśminu, robi wrażenie zaczarowanego przybytku. Silny zapach kwiatów odurza zmysły i wprowadza przybywających gości w stan przyjemnego, marzącego oczekiwania. Do nęcącej tej całości dodać jeszcze wypada dźwięki muzyki, które w połączeniu z barwną dekoracją i wonią wiosennych kwiatów, dotykają błogiem uczuciem duszy człowieka i unoszą ją z sobą w sfery marzenia, ukazując jakieś nowe życie.
I zaiste taki a nie inny był cel obecnej chwili.
Wszakże to dzień 3-go Maja, dzień ważny w dziejach Polski, dzień, który był zwrotem ku wyzwoleniu się ze starych niewolniczych przesądów, dzień w sercu każdego Polaka wyryty nadzieją swobody!
To też pamiątkowe obchody dnia tego, mają w sobie charakterystyczną cechę owej marzącej nadziei lepszej przyszłości jaką bezwątpienia ojcowie nasi przy ogłoszeniu Konstytucji 3-go Maja 1791 r. odczuwać musieli, i — czem rzeczywiście dla narodu akt konstytucji się odznaczył.
Wiosna nowego życia zadrgała w łonie naszej ojczyzny, zlała się z wiosną przyrody, i tę, odczuwa dziś jeszcze nieszczęśliwy duch Polski nawet zdala od swego ciała... Odczuwa i w pamiątkowej wiośnie — narodowej — epoki — czerpie nowe życie.
By uczestniczyć w tak ważnym akcie gromadnie zbierają się polskie sieroty na podobne zebrania, więc i hala, do której weszliśmy, wypełnia się polską wiarą po brzegi.
W przednich rzędach krzeseł, widzimy kilku dobrej tuszy duchownych, obok nich, nie ustępując pierwszym w rozmiarze, trzech aptekarzy, i znaczną liczbę zamożnych obywateli; dalej panny i panie w barwnych lub białych strojach, wyróżniające się jak kwiatki na łące, a wreszcie z najeżonymi wąsami i czuprynami w wytartych ubraniach, ściskających w twardych dłoniach kapelusze, spracowanych, łaknących serdecznego słowa, tchnącego miłością Ojczyzny — robotników.
Pod samą ścianą, jakby w obliczeniu na dodatkową klasę ludzi, stoi kilka krzeseł i na jednym z tych spostrzegamy — Romińskiego. Z starszym od siebie mężczyzną prowadzi ożywioną rozmowę:
— Przyznam się koledze — mówi Romiński — nie spodziewałem się spotkać tu na obczyźnie między Polakami, tyle patrjotyzmu.
— Tak, — odpowiada nazwany kolegą. — W kraju naszym nie mają pojęcia, ile my tu pracujemy, aby się nie wynarodowić. Cieszę się, że kolega przybył dziś na nasz obchód; u was, jeśli się nie mylę, zapowiedziany jest na niedzielę.
— W niedzielę rzeczywiście przypada — odpowiada Romiński. Sam, wystąpię z mową, a dzieci przysposobiłem ze śpiewami i deklamacjami. U nas brak odpowiednich sił do występów.
— Kolega będzie miał sposobność ocenić nas tutaj. Na brak sił nie możemy się skarżyć. Dziś, spodziewam się wyróżnieni będą: skrzypek pan Kręcki, uczeń konserwatorjum muzycznego w Chicago, i z solowym śpiewem panna Regina Malska, moja uczennica. Jeżeli u was brak sił, zaproś ich pan do pomocy. Poznam pana z niemi na balu, jaki się odbędzie po obchodzie, bo zostaniesz się na nim — nieprawda?
— Choćby tylko dla zrobienia znajomości — zostanę.
— Kolega mi wybaczy ale muszę iść przygotować jeszcze to i owo, — zobaczymy się zatem na balu.
Romiński pozostawiony sam sobie oparł się wygodnie o poręcz krzesła i puścił swobodnie wzrok i myśl po dekoracji hali i gościach. Przegląd ten, w wyczuwającym piękno duszą — Romińskim, wzbudził zachwyt i wprowadził go w stan miłego marzenia... Ale widać Romińskiemu wszędzie, gdzie duszą dotykał piękna, przeznaczonem było, by ohydna rzeczywistość urągała. I tak: w chwili, gdy myślą hołd składał Polakom w Ameryce, którzy mimo tysięcy mil oddzielających ich od ojczyzny, potrafią czuć, myśleć po polsku i budować ołtarz niekrwawych poświęceń, w chwili takiej zachwyt ten został gdyby wichrem stargany. Uszu jego bowiem doszła prowadzona, przez dwóch siedzących opodal mężczyzn, następująca rozmowa:
— Widziałeś ślepego Antka? Biały krawat psiakość wsadził na usmoloną koszulę; pewno myśli, że mu to doda patrjotyzmu.
— A Kurzeja widzisz? siedzi ze swoją starą, nadymają się oboje jak nadęte pęcherze, bo ich Maniusia będzie dziś na obchodzie polką.
— Ha—ha—ha a to co? Łysoń na estradzie obrany za przewodniczącego?
— Co dziwnego, zeszłego roku jak otworzył salon i było trzeba dać się ludziom poznać, to się wkręcił z mową, a teraz buduje halę, bo dla interesu wypadało być przewodniczącym. Pamiętasz, jak mówił zeszłego roku na obchodzie?
— Czy pamiętam? A któżby takiej mowy nie pamiętał? Rozkrzyżował ręce i krzyknął: Bracia Polacy, trzymajmy się kupy; ja przy was, a wy przy mnie — razem nie zginiemy! Polska się ostoi jakem Łysoń! My ją zbawimy!
I pomógł mu do interesu patrjotyzm, słyszałem, jak po obchodzie, rozczuleni patrjotniki mówili do niego: — Łysoń ty z nami a my z tobą, a Polska musi być! Chodźta wiara, wypijemy u Łysonia na Polski zbawienie! A no i oblewając ono zbawienie wódką i piwem, dorobił się fortuny. Słyszałem, buduje wspaniałą halę. Frymarczy każdy na świecie swoim przekonaniem, gwoli interesu, jak nabiałem na targu.
— Słusznieś powiedział, ale więcej jest takich co nie mają przekonań żadnych, jeno dla dolara poświęcą gębę i nią szafują. Fałsz i obłuda wszędzie na świecie.
— Ciekawym, gdzie prawda siedzi?
— Skryła się pewno chudzina gdzie u biedaków w ciemny kątek, żeby jej bogaty „zły pan” nie znalazł. Ale gdy przyjdzie jasne słońce i oświeci wszystkie ciemne kątki ziemi, pewno ją wtedy ujrzymy.
Na Romińskim rozmowa ta zrobiła głębokie wrażenie. Wiała od niej ogromna, aż rażąca prostota, a jednak przebijał w niej promień prawdy. I to takiej nagiej, nędznej prawdy, że koniecznie chciało się ją gdzie wepchnąć i ukryć. Ale nie miał czasu zastanawiać się, czy naga prawda miałaby rację bytu w ludzkim świecie, czy nie, gdyż obchód się rozpoczął.
Przewodniczący, o którym tylko co słyszał, kręcił się wprawdzie jak piąte koło u wozu, ale reszta dawała sobie radę nadspodziewanie.
Program wypełniali: ks. proboszcz z mową, występ szkolnych dzieci, kościelny chór, gra na skrzypcach pana Kręckiego, przy której Romiński od ciemnego kącika prawdy, posunął się o cały łokieć do jasnego nieba sztuki, a następnie śpiew panny Reginy Malskiej.
Panna Malska, dziewica około dwudziestu lat, o kruczych włosach, śmiałem spojrzeniu, zdrowej, pięknej cerze, zgrabnej figurze, już zewnętrznym wdziękiem przykuwała widzów do siebie. Wszystko to jednak było niczem w porównaniu do uroku, jaki rzucała na obecnych swym głosem. Romiński, uniesiony poprzednio grą Kręckiego o łokieć nad ziemski poziom, teraz podniecony czarownym głosem dziewczyny, wcielał się w dźwięki muzyki, w zapach kwiatów, w barwę kolorów i odurzony kaskadą nowego światła, wchodził w krainę ducha... złudzeń...
Zadźwięczały struny duszy dotknięte głosem czarnobrewy.
Nie wie, ile czarodziejskich bram za nim przeszedł, bo czyż zachwyt boskiej sztuki da się obliczyć?
W dalszym ciągu obchodu, były jeszcze jakieś mowy, deklamacje, ale wszystko to, mniemaniem Romińskiego było niczem w porównaniu do śpiewu panny Reginy.
Na balu został. Znajomości zrobił wiele! Pannę Reginę ze śpiewem, a usłużnego kolegę z mową, zaprosił na niedzielny obchód i rozpromieniony, powrócił do domu.
Uwaga „nagiej prawdy” z ciemnego kącika ani raz nie przyszła mu na pamięć, bo i któżby tam o takiej nędzy myślał...
Piękno zaczęło się uśmiechać wszędzie do niego... piękno... sztuczno-twórcze piękno...
I czemużby nie miał wyciągnąć doń ramion. Toż chmury i słoty były aż dotąd na horyzoncie jego życia...
Więc marzył błogo i przez następnych kilka dni.
Po niedzielnym obchodzie, na który zaproszony kolega z sąsiedztwa i panna Regina stawili się, Romiński wpadł w szczególny stan ducha. —— Nic dziwnego, był to przecież czas wiosny, gdy natura cała drży miłością, więc nastrój taki mógł i Romińskiego podobnie nastroić.
Patrząc na zieleń dokoła, na igrające promienie słońca, słuchając ptaszków świergocących, Romiński odczuł w sobie wiosnę, a z nią prawo do wszystkiego, co daje życie.
Był przecież młodym, więc chociaż Annę kochał tak, jak się kocha raz tylko, niemożebnem wprost było, by serca uczucie, a z nim siebie całego przykuć do grobu. Na stanowisku zresztą, na jakiem był, jako żonaty, miałby większe zaufanie ogółu i mógłby nań wywierać większy wpływ.
Posada jaką obecnie zajmował, nie była wprawdzie jedną z najlepszych, ale stanowiła spokojny punkt oparcia. Ksiądz go lubił, ludzie szanowali, brakło tylko towarzyszki życia...
Ponieważ panna Regina podobała mu się, — zaczął ją przeto bacznie obserwować.
Wiedział, że tkliwej miłości, jaką miał dla Anny, żadnej kobiecie dać nie może, ale miał do dyspozycji honor i prawy charakter i ten zamyślał ofiarować tylko tej pannie, którejby był pewny, że potrafi go ocenić i nie skazić. — Wszystko co jeszcze obecnie posiadał, chciał oddać wybranej kobiecie za jej cześć i zalety.
Panna Malska cieszyła się sympatją całej okolicy, już to dla osobistych wdzięków, już to dla czarującego głosu, a była pierwszą śpiewaczką w kościele, a wreszcie dla ładnej fortunki, reprezentującej się w pięknym murowanym domu.
Romiński za majątkiem nie gonił, a ze wszystkich powyższych zalet przemawiała za panną najwięcej pracowitość.
Gdy straciła ojca przed trzema laty, jakieś tam czterysta dolarów pośmiertnego włożyła z matką w dom, postarała się o miejsce buchalterki (podobno bardzo dobrze płatnej) i w ten sposób spłacała dług domu i utrzymywała matkę i siebie.
Romiński przebywając coraz częściej w towarzystwie panny, coraz więcej przymiotów w niej odkrywał, coraz bliżej widział ją wymarzonego ideału kobiety, aż obawiając się, by w szybko lecących marzeniach nie zamieniła się w postać nieuchwytnego anioła, uchwycił ją pewnego dnia za ręce i prosił nieśmiało, by podzieliła z nim pielgrzymkę życia.
Nie dała stanowczej odpowiedzi, aż dopiero po dwóch tygodniach, które wiekiem zdawały się być oczekującemu. Ale gdy się wypełniły dni oczekiwania — wyrok zapadł szczęśliwy. — Został przyjęty.
Romińskiego doszła wieść, jakoby przed rokiem Regina była w zapowiedziach! — nie wtajemniczał się jednak w to. Jeżeli krył się w tem jakiś dramat, tem lepiej dla obojga. I na jego życiu była bolesna skaza, więc oboje zadraśnięci, prędzej się zrozumieją.
Postanowił nie zwlekać, tylko odrazu wejść na drogę nowego życia.
Był to zresztą czas wakacji, czas wolny od szkoły, a zatem mógł się oddać swobodnie nowemu szczęściu.
W połowie lipca dano na zapowiedzi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.