Na kresach lasów/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Na kresach lasów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie czwarte
Data wyd. 1920
Druk M. Schmitt i S-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Nazajutrz wszyscy obudzili się późno, wstawali niechętnie. Kupiec z Andrzejem zaraz po śniadaniu zamknęli się w namiocie, skąd od czasu do czasu dolatywały stłumione dźwięki ich mowy i stuk gałek deski rachunkowej. W zagrodzie panował ruch, choć nie tak znaczny, jak wczoraj. Uciekając przed gorącem i komarami, wracały z łąk konie, jeden za drugim, robotnicy łapali je natychmiast, wiedli siodłać i poprężyć; inni układali juki parami w dwa długie szeregi, oddzielone wązkiem przejściem, gdzie wprowadzać miano przeznaczone do juczenia zwierzęta. Między pracującymi kręcili się subjekci z papierami w ręku, oglądali pakunki i wydawali rozkazy. Nieliczne gromadki ciekawych przyglądały się temu zdaleka.
Nad wieczorem karawana ruszyła dalej w takim samym, jak była przyjechała, porządku. Gdy znikła na zakręcie wśród lasu, Andrzej przeżegnał się i rzekł, wzdychając:
— Bogu niech będą dzięki! Do przyszłego roku!
Ujbanczyk, stojący obok Pawła, z żółtym woreczkiem rybim, napełnionym czemś ziarnistem, spojrzał zezem na modlącego się bogacza i odwrócił się niechętnie. Od samego rana był on dziwnie nachmurzony, z nikim gadać nie chciał, nawet z Pawłem, choć ten parę razy rozmowę z nim zacząć próbował. Gdy obecni za Andrzejem powrócili do Jurty, nie poszedł z nimi, ale wyciągnął rękę, żegnając Pawła.
— Na długo? — spytał go Paweł, przetrzymując podaną sobie dłoń.
— Na długo. Przyjdą wody — odrzekł chłopak niechętnie i, zacisnąwszy czapkę na uszy, ruszył w drogę.
Wody istotnie nie kazały na siebie długo czekać. W dzień pogodny, bezwietrzny, przybyły nagle z głębi borów, ciche, jasne i w przeciągu paru godzin zupełnie zalały i wyrównały okolicę.
Andrzejowa zagroda zamieniła się w małą, ludną wysepkę. Konie, krowy, reny, spędzone zawczasu, kupiły się w ogrodzeniach, rżąc i rycząc wśród białych kłębów dymów, ciągnących się z ognisk; czarne psy — i śniade, nagie dzieciaki biegały, figlując wzdłuż brzegów, a dorośli stawali raz po raz w otwartych drzwiach jurty i, przyłożywszy dłoń do oczu, spoglądali w błękitnawą dal.
— Będzie ryba! — mówili wesoło.
— A jakże! — przytakiwał Tunguz, który od czasu bytności kupców nie porzucał już jurty Andrzeja.
— Ciekawa rzecz, czy karawana zdążyła uciec w góry?
— Koniecznie — zapewniał włóczęga i na palcach wyliczał szczegółowo, jaką przestrzeń w ile dni przebyć byli powinni.
— Bóg pewnie dopomógł naszym ludziom — wtórował mu Andrzej. — Niech będą Mu dzięki.
Od wszystkich bił jakiś blask rzelwości, niby przez wody rozsiany; jeden tylko Paweł nie wiedział, z czego się cieszyć i za co dziękować. Zachmurzony stał oparty o górną część ogrodzenia i patrzał na tonące zwolna w otchłaniach wodnych ślady ziemi; ponad gładką, bezmierną ich powierzchnią sterczały gdzieniegdzie szczyty drzew, niby trzciny.
— Nie bój się, Rosyaninie, woda tu nigdy nie dochodzi, chyba raz w sto lat — pocieszał go Andrzej, stanąwszy obok niego i położywszy rękę na ramieniu.
Po owej nocy hulaszczej pierwszy to był frazes, z jakim się Jakut zwrócił do niego; dotąd wstydził się go, unikał, ale pod wpływem ogólnej radości zapragnął z nim zgody.
— Co, Rosyaninie? będziemy syci! A?
Paweł nie odpowiadał.
— A gdzie inni, gdzie Lelija? — spytał nagle zwracając się całem ciałem do mówiącego. Andrzej poczerwieniał, ale oczu nie spuścił.
— Lelija? ona? z Niusterem rybę łapie! A na co ci wiedzieć, gdzie ona?
Teraz z kolei zmieszał się Paweł. To prawda, co jemu wtrącać się w te rzeczy. Dziewczyna nie uciekła, jej ojciec pozostawał w dobrych na pozór stosunkach z bogaczem. Albo więc nie stało się nic z tego, co był przypuszczał, albo patrzano tu inaczej na podobne wypadki.
— Tem lepiej! — mruknął. — I nie wstyd-że tobie, Andrzeju, pomagać cudzoziemcom w obdzieraniu rodaków? — dodał łagodniej.
Andrzej słów jego nie rozumiał, ale dostrzegł zmianę w wyrazie jego twarzy, odzyskał więc dawną pewność siebie i ten ukryty odcień wyższości, jaki był chwilowo w stosunkach z nim utracił.
Nudno znów i monotonnie popłynęło życie w jurcie Andrzeja. Sąsiedzi nie przejeżdżali, a bez Lelii i Dżjanhi zrobiło się tu jeszcze puściej i posępniej. Andrzej, — jak tylko wody cokolwiek opadły, na całe dni zaczął przepadać z domu, wracał tylko na krótko, by złożyć w lodowni gdzieś tam przez kogoś złapane ryby. Jeśli zostawał, cały czas spędzał śpiąc lub jedząc nadmiernie. Niuster, który za pierwszym takim wyjazdem powrócił z nim do domu, pod tym względem naśladował ojca, czasami tylko siadał pod słupem i wiązał sieć, nucąc piosnkę. Andrzejowa, nie mając z kim się kłócić i na kogo gderać, gdyż i dzieci wciąż prawie bawiły się na dworze, zaczęła napadać na Simaksin, ale słabą z niej miała pociechę. Mirjaczka, pod wpływem wzruszenia, szybko i dokładnie powtarzała jak grad sypiące się na nią wyrzuty, przysiadając przytem na ziemi ruchem powolnym, podobnym do krążenia po izbie rozgdakanej kokoszy.
Paweł, któremu te widowiska przyjemności nie sprawiały, wynosił się natychmiast z jurty i szedł bawić się z dziećmi, lub odwiedzić Tunguza. Stary pod niebytność Andrzeja, wypędzony z domu przez gospodynię, która od pewnego czasu nie mogła go znosić, przenosił się ze swoim skórzanym namiotem z jednego końca dziedzińca w drugi. Co dni kilka widział Paweł, jak zbierali z żoną swoje manatki, jak je stary, związawszy w węzeł, ładował na plecy Upaczy i biorąc kij w ręce, szedł przodem, wiodąc ją uroczyście, by znowu o kroków kilka rozbić namiot. Upacza na miejscu przyszłego ogniska układała wianek z płaskich kamieni, nad nim stawiała drewniany, ażurowy szkielet namiotu i naciągała dokoła skórzaną, zamszową opokę. Stary siedział opodal, pykał z krótkiej, miedzianej fajeczki i śledził ruchy żony; gdy wszystko było gotowe, wchodził do namiotu, krzesał ognia, siadał na kobiercu świeżo podesłanych, pachnących gałązek, patrzył, jak błękitny dymek płynął do góry i ginął wśród krzyżujących się tam żerdzi namiotu. Pawła witano zawsze z tą uprzejmą, prawie religijną gościnnością, właściwą koczownikom: gospodarz ustępował mu natychmiast miejsca przed ogniem, a gospodyni zaczynała brzękać naczyniami. Nie pomagały prośby i zapewnienia, że nie jest głodny, musiał zawsze spróbować albo warzonej ryby, której w niewielkiej ilości, w gorszym gatunku udzielał im Andrzej z przywiezionej zdobyczy, albo zamiast herbaty napić się odwaru z aromatycznych ziół, zebranych i zasuszonych przez zapobiegliwą Upaczę.
— Ach! Nie urodziła chłopca! nie urodziła! — skarżył się zwykle Tunguz, kiwając na żonę, która, domyślając się, o co chodzi, w głębokiem poczuciu swej winy pokornie chyliła na piersi swą małą, kolczykami obciążoną, zawiędłą głowinę.
— Jesienią odjedziemy stąd, w góry! Wtedy tam przychodź, inaczej cię przyjmę! — objaśniał Tunguz.
Rozmowa jednak rzadko mogła posunąć się dalej, tak dla braku przedmiotu, jak i małej ilości zrozumiałych obydwom wyrazów, więc nie nazbyt rozweselony wracał Paweł do jurty. Tu brał się do książki, lub stanąwszy przed ogniem, słuchał gderania Adrzejowej, przeplatanego piosnką Niustera.
Nareszcie wody zaczęły odpływać; pękł kryształowy pierścień, otaczający zagrodę; utworzyły się drogi do głębin kniei. Paweł z bronią w ręku na nowe puścił się wędrówki. Tu jednak natrafił na nieoczekiwaną przeszkodę. Ustępujące wody pozostawiły roje komarów, które, liczne około domu, w lesie otoczyły go taką masą, iż oszołomiony cofnął się. Miał wprawdzie siatkę i rękawiczki, zabezpieczające go od ukąszenia w pewnej mierze, ale wyprawa w towarzystwie tej żarłocznej chmury, przysłaniającej okolicę i krępującej każdy swobodniejszy ruch obawą nieznośnego bólu, straciła cały swój urok. Na domiar złego, w lasach nasiąkniętych wilgotną parą duszno było jak w łaźni, a cicho jak w kościele. Ptaki uleciały, lub siedziały na jajach, wiatru nie było i tylko brzęczały roje chciwych krwi latawców. A roje te rosły z dniem każdym tak, że w końcu, nawet bydło i konie wolały cierpieć głód, stać w dymie na dziedzińcu, niż szczypać rosnącą niedaleko szmaragdową trawkę, narażając się na ich ukąszenie. Śmiałkom lub nieostrożnym groziła śmierć niechybna. Paweł przekonał się o tem naocznie, gdy raz młody niedoświadczony byk Andrzeja oddalił się zbytecznie od dymokurów, a doprowadzony do szału przez ukąszenie owadów rzucił się w las zamiast ku domowi. Znaleziono go tam nieżywego i tak krwią zbroczonego, jakby go kto umyślnie posiekał.
W jurcie oprócz komina zatkano wszystkie otwory, przysłonięto okna, na kominie utrzymywano nieustannie ogień, a na środku izby ogromny z krowiego nawozu dymokur. Z oczyma zamkniętemi, nawpół otruty smrodliwymi wyziewami, leżał Paweł na ławie, mocując się z własnemi siłami, gwałtem dopraszającemi się zajęcia. Jakuci spali, jedli, klęli komary na czem świat stoi i śmieli się z niego, gdy wyrażał swoje nad ich mnogością zdziwienie.
W dni wietrzne tylko można było ważyć się wyjść z domu, spełniać zaległe domowe roboty Andrzej zwykle wtedy wyjeżdżał po ryby, Paweł parę razy próbował przedostać się do Ujbanczyka. Usiłowania te jednak spełzły na niczem, wody bowiem nie zupełnie jeszcze opadły, Andrzej wziąć go nie chciał, tłómacząc się małością swojej łódeczki.
Pewnego dnia jednakże okoliczności złożyły się pomyślniej dla jego projektów: czas był wietrzny, Andrzej musiał siedzieć w domu, gdyż nieostrożnie skaleczył sobie rękę. Paweł, korzystając z tego, wyprosił łódź dla siebie, o drogę się rozpytał i ruszył w podróż. Gdy z małej, krzewami ocienionej zatoczki wypłynął na sam środek jeziora, falami postrzępionego i błyszczącego od słońca, komarów o tyle mniej już było, że mógł podnieść siatkę z twarzy i od wielu dni po raz pierwszy świeżem odetchnąć powietrzem. Łódź, pędzona silnemi uderzeniami długiego, dwu-łopatkowego wiosła, biegła w pląsach z fali na falę. Silny, orzeźwiający wiatr dął mu w twarz prosto, zmuszając do silniejszego robienia wiosłem, ale oswobadzając zupełnie od owadów, których garstka tylko bzykała, ukryta za jego plecami. Przygasił więc dymokur, tlejący w małym żelaznym kociołku, zawieszonym na poprzecznicy pirogi i już bez bez żadnej przeszkody mógł nasycać się rozległym, wesołym widokiem i czarującą wonią aromatów, z wiatrem płynących od kwitnących upałem rozgrzanych lasów. Płynął dość szybko, brzegi nikły, bladły, uciekały, a natomiast wzmagały się i potężniały bałwany. Wkrótce, jak okiem sięgnął, widział dokoła siebie tylko ciężkie, z łoskotem podnoszące się lub opadające wodne pagórki, u szczytów spienione, a na bokach pokryte żylastą siatką zmarszczek. Walka z nimi wymagała skupionej uwagi i wielkiego sił wytężenia. Było mu jednak dobrze. Umysł, w najwyższym stopniu podniecony, z błyskawiczną szybkością ogarniał przesuwające się obrazy i rzucał je w głąb duszy. Opanowywało go uczucie niejasne, ale podniosłe, wysokie, jak to niebo bez skazy, co błękitne zawisło nad rozkołysanym w dole czarnym jeziora obszarem. Zdawało mu się, że płynie w świątyni. Tylekroć widziana, zwykła łódź jakucka, ostronosa piroga, krucha i mała, uderzyła go nagle wdziękiem swych kształtów oraz rozumnem wyrachowaniem na pozór li tylko ku ozdobie służących wygibów. Gdy drżąca wdzierała się na odpychające ją bałwany, ostrym dzióbem je płatając, odrzucała na obie strony tyle tylko z chłodnego płynu, ile było potrzeba dla uniknięcia przykrych wstrząśnień i zabryzgania wodą, zdawało mu się, że nie martwe drzewo, ale jakaś przejrzysta myśl ludzka niesie go spokojnym i bezpiecznym wśród hasających odmętów. Tak, to myśl była! — ścisła matematyczna formuła, zamknięta przez człowieka w tarcice i kołki. Wydała już ona plon setny; rozczłonkowano ją, rozwinięto, urobiono, ale zrodziła się w tych czaszkach małpich, pochyłych, w tych chatach ubogich, a poród jej wymagał tysiąckroć więcej pracy, twórczości i woli wysiłków, niż dalszy rozwój. A my? cóż my? Cóżeśmy dali im w zamian, tym skromnym, cichym pracownikom? Nic dotychczas, prócz pogardy i ucisku!
Rozmyślania te zasępiły go na chwilę i dopiero gdy w szeregu myśli błysnęła mu nareszcie zawsze miła twarz Ujbanczyka, chmura zniknęła i ogarnęła go radość, że go znów zobaczy, nagada się z nim, nafilozofuje.
Zwolna przeciwny brzeg zaczął się wynurzać ponad fale; omdlałe ręce szybciej poruszały wiosłem. Na prawo wśród traw i łoziny ukazał się odpływ małej rzeczułki, której wodami powinien się był dostać tam, dokąd dążył; zwrócił więc pirogę i z trudem w nowym puścił się kierunku.
Po migotliwych, szumnych jeziora roztokach głęboki, cienisty parów rzeczułki, przystrojony szpalerem zielonych lasów, zachwycił go swoją ciszą i spokojem.
Paweł położy] wiosło wzdłuż łodzi, zdjął pilśniowy kapelusz, napił się nim wody i jął przyglądać się z uwagą czarnym, gliniastym urwiskom podmytych brzegów. Szara, gładka wstęga wody unosiła go coraz dalej — odpoczywał; ale wkrótce tę rozkosz niespodziewaną zatruły mu znowu tłumnie zjawiające się komary. Pośpiesznie zapalił więc dymokur, nasunął na twarz siatkę, a położywszy się na dnie łodzi, patrzył na niebo, na wierzchołki brzegiem uciekających drzew i ostre, ciemne krawędzie wysokich podmywisk. Niekiedy prąd przypierał go do brzegów; wówczas uniósłszy się cokolwiek, odpychał się wiosłem na środek rzeczki, która porywając go, niosła i kołysała z łagodnym szmerem, niby niańka dziecko na łonie. Raz tylko w ciągu drogi musiał siąść i chwycić za wiosło; z krawędzi wysokiego urwiska zwieszało się kilka sękatych wyrwanych modrzewi, nizko nurzając zielone czuby w pieniącej się wodzie. Prąd był tak wartki, że nie mogąc ich ominąć, przepłynął pod arkadą zielonych pni tuż koło podmytego urwiska, sączącego krople wody i grudki błota. Wkrótce potem ujrzał zdala słup dymu i domyślił się, że jest u celu podróży. Zatrzymał łódź w miejscu, gdzie w poprzek gliniastego stromiska darła się ku górze wąziuchna drożyna, i wysiadł. Pirogę na piasek wyciągnął, zabrał broń, rzeczy i podążył z cichego parowu na wiatr i słońce.
Wdrapawszy się na szczyt wzgórza, ujrzał przed sobą małą zieloną polankę, a pośród niej niewielką, ziemią krytą, jak kołpak ostro zakończoną „urasę“, z szarym, złotymi promieniami słońca przestrzelonym pióropuszem dymu. Czarne, do lisów podobne psy przywitały go głośnem szczekaniem, ale z rasy nikt nie wychodził. Uchylił skóry, przykrywającej wejście, zajrzał do wnętrza. Nikt witać go nie śpieszył, dopiero gdy zupełnie wszedł i chrząknął, dwie postacie, leżące w kącie na niewielkiem podniesieniu z gliny, ciągnącem się wzdłuż ściany, poruszyły się niespokojnie.
— A to ty, cudzoziemcze! — odezwał się Mateusz. — Witaj! Rozpowiadaj!
Stary wylazł na środek, szepnąwszy coś żonie, która zaraz zaczęła się krzątać około słabo tlejącego ognia.
— Rozpowiadaj!
— Niema nic nowego. Nic nie słyszać... A u was?
— U nas też nic niema. Wypoczywamy.
— A gdzie Ujbanczyk?
Stary się skrzywił.
— Och, nie ustawa! Gdzież ma być, w lesie, niedaleko! Ucieszy się, jak cię zobaczy. Tęsknił.
— Dlaczego więc nie przychodził?
— Nie było czasu.
Tu wyczerpał się zapas znanych obydwom słów i giestów, rozmowa się urwała. Paweł począł rozglądać się ciekawie po urasie, którą widział raz pierwszy. Z początku, prócz dużego kwadratowego ogniska, zbitego z grubych bierwion, a umieszczonego na samym środku izby pod otworem, mającym służyć za okno i za ujście dymu, nic dojrzeć nie mógł. W miarę jednak, jak wzrok jego oswajał się z panującym w izbie mrokiem, zaczął rozróżniać różne narzędzia, sieci, odzież porozwieszaną wzdłuż ścian i porozkładaną po kątach w pewnym, wszystkim jakuckim jurtom wspólnym porządku. Nad głową zobaczył półeczkę z obrazami świętych, z przyklejonemi do deski cienkiemi woskowemi świeczkami i dużą, oprawną księgę, nad którą to ongi po raz pierwszy ujrzał schyloną twarz Ujbanczyka.
Stary Mateusz uważnie go śledził.
— Ubodzy jesteśmy — rzekł po chwili bez cienia goryczy lub uniżoności.
— Widzę to. Ale gdzież twój syn? Niedaleko powiadasz? A czy nie możnaby pójść do niego?
— Idź, jeżeli chcesz.
Wyszedł z nim na dwór i pokazał drogę.
Wązką ścieżką, wijącą się wśród krzewów, dostał się wkrótce na drugą polankę ze wszystkich stron otoczoną lasem. Na środku tej polanki wznosił się spory wzgórek, a na jego stoku poruszała się figurka pracującego Jakuta. Tyłem odwrócony nie widział przybywającego i nie przestawał machać rękoma, kurcząc się i głowę chowając lub wyciagając, jak bocian; zdawało się, że się rozpaczliwie opędza komarom, przeszkadzającym mu w jakichś poszukiwaniach. Paweł z wesołym okrzykiem podbiegł ku niemu. Lecz i teraz jeszcze go widocznie nie słyszał, gdyż zajęcia nie przerywał, nie odwracał się. Paweł stanął, wpatrzył się zdumiony — Ujbanczyk siał. Ziarna rzucane niepewną ręką padały z właściwym im szelestem na szmat skopanej ziemi, odcinającej się wyraźnie od zieloności otoczenia. Widok tej roli czarnej, wilgotnej, pulchnej, tych padających na nią żółtych podłużnych kruszynek, jak nożem uderzył Pawła po sercu.
— Ujbanczyk, co ty robisz? — zawołał wielkim głosem.
Chłopiec drgnął i obrócił się ku niemu, wysypując trzymane w ręku ziarna do małego wiaderka z kory brzozowej.
— A, to pan! — roześmiał się. — Ach, przeklęte komary! — dodał i jednym zamachem ręki zmiótł z szyi dawno tam siedzących opojów.
— Widzi pan, próbuję! Pan mówiłeś wówczas... pamiętasz? — bąkał, nie patrząc na Pawła. — A tylko nie powiadaj nikomu, wyśmieją. Jeżeli się nie uda... niech Bóg zachowa... przejść nie dadzą! Już i tak tatulo gniewają się.
— I ty to wszystko sam skopałeś?
— Sam... Albo co?
— Czemużeś nie powiedział? byłbym ci pomógł. Dlaczegoś się krył? We dwóch zrobilibyśmy byli daleko prędzej.
— Ja to nie długo kopałem. A do ciebie dostać się nie było można, woda wielka! Prędzej też nie uchodziło, ziemia nie odmarzała. Ale zawsze niezgorzej się trafiło, żeś teraz przyszedł, bo nie wiem właśnie, czy dobrze czy źle rozsiewam. Powiadali, i tyś też sam mówił: zrobić krok, rzucić garść. Lecz garść możebyć duża i mała, i krok także bywa różny. Nie wiem więc...
Paweł też nie wiedział, ale starał się wytłómaczyć mu, że to rzecz podrzędna.
— Główna rzecz, żeby zeszło.
— A więc się nie uda?
— Kto to może wiedzieć! A jakie gatunki zboża posiałeś?
— Albo ja wiem? Kupcy wożą niekiedy dla koni... zostało trochę, więc wyprosiłem. Jęczmień powiadali... czy jak! Sam zobacz...
Paweł zajrzał do wiaderka i głową pokiwał.
— Ach Ujbanczyk, Ujbanczyk! Źleś zrobił, żeś nie powiedział; zawsze byłoby i prędzej i łatwiej.
— Więc nic nie zejdzie?
— Owszem, ja tego nie mówię, udać się może. Jęczmień rośnie nawet w bardzo wysoko położonych miejscowościach, gdzie klimat podobny do tutejszego — mówił Paweł. — A tu u was nawet lepiej, gdyż słońce nie zachodzi, dzień trwa bez końca i wszystko rośnie jak na drożdżach. Czyż dawno, jak ten las był czarny i martwy? A tylko zawsze raźniejby było we dwóch. Ziemia twarda, nigdy nie poruszana... komary... gorąco... strach pomyśleć, coś ty się nacierpiał!
Ujbanczyk spojrzał na rolę, uśmiechnął się z dumą i otarł pot z czoła.
— Aby się tylko udało!
We dwóch już rozsiali resztę pozostałego ziarna, ale daremnie próbowali zagrzebać je grabiami: twarda, źle spulchniona ziemia oparła się wszelkim usiłowaniom; włóczenie po roli sękowatej gałęzi nie dało także żadnego rezultatu, postanowili więc wrócić do domu i zmajstrować naprędce coś w rodzaju brony.
W urasie przyjęto ich z wymówkami, że tak długo nie przychodzili. Na stole czekała ich od dawna herbata ugotowana, z dziesiątek jaj na twardo, stos drobno krajanej wędzonej ryby. Prędko się z tem załatwili, ale z broną rzecz poszła oporniej, pomimo, iż u Mateusza, obeznanego ze stolarstwem, były wszystkie narzędzia po temu. Wreszcie udało się im sklecić coś w rodzaju podwójnego grzebienia z dwóch grubych bierwion, równolegle przymocowanych do dwóch długich drążków i opatrzonych zębami. Machinę tę włóczyli długo po roli, aż zniecierpliwiony Mateusz przyszedł ich zawołać na wieczerzę.
— Oj, chłopcy, przewróciło wam się w głowie! grzebiecie się w ziemi, jak kuropatwy! Patrzcie, aby tylko z tej zabawy naprawdę nie przyszło nam kopać ziemi. Ona nie lubi, aby ją trwożyć napróżno... Grzech! — ostrzegał ich dobrotliwie. Oni słuchali go z uśmiechem, spracowani, ale szczęśliwi.
— Jutro ogrodzimy... koniecznie — powtarzał po raz setny Ujbanczyk — bo choć krów blizko niema, ale te dyabły konie i z daleka przychodzą. Jak się zacznie kośba i zbiór siana, to wszyscy wywędrujemy stąd na dolinę i nie będzie komu doglądać.
Paweł, leżąc na wonnej pościeli ze świeżo przyniesionych, smolistych gałązek, na wszystko się zgadzał.
— Dobrze — ogrodzimy.
— Bo to, widzi pan — ciągnął chłopak — ja o tem myślałem. Prawdę powiadasz: gdyby się u nas rodziło zboże, albo... coś takiego, coby można zostawić, odłożyć, a to wciąż mięso i mięso... zdobycz, albo też ryba i ryba; zjedz, albo zgnije! Więc jesz, jeżeli jest; a jak niema... O panie, panie, gdybyś wiedział, jakie to nastają wówczas u niektórych czasy, jakie okropne bywają czasy!...
Paweł, zmorzony snem, zaledwie miał dość siły odbąknąć się ze współczucia.
— Tybyś gotów duszę człowieka wyciągnąć — oburzył się Mateusz. — Gada i gada, jak ta rzeczka szumi. Idźcie spać nareszcie! Nie widzisz? u cudzoziemca oczy się zlepiają.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.