Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ubodzy jesteśmy — rzekł po chwili bez cienia goryczy lub uniżoności.
— Widzę to. Ale gdzież twój syn? Niedaleko powiadasz? A czy nie możnaby pójść do niego?
— Idź, jeżeli chcesz.
Wyszedł z nim na dwór i pokazał drogę.
Wązką ścieżką, wijącą się wśród krzewów, dostał się wkrótce na drugą polankę ze wszystkich stron otoczoną lasem. Na środku tej polanki wznosił się spory wzgórek, a na jego stoku poruszała się figurka pracującego Jakuta. Tyłem odwrócony nie widział przybywającego i nie przestawał machać rękoma, kurcząc się i głowę chowając lub wyciagając, jak bocian; zdawało się, że się rozpaczliwie opędza komarom, przeszkadzającym mu w jakichś poszukiwaniach. Paweł z wesołym okrzykiem podbiegł ku niemu. Lecz i teraz jeszcze go widocznie nie słyszał, gdyż zajęcia nie przerywał, nie odwracał się. Paweł stanął, wpatrzył się zdumiony — Ujbanczyk siał. Ziarna rzucane niepewną ręką padały z właściwym im szelestem na szmat skopanej ziemi, odcinającej się wyraźnie od zieloności otoczenia. Widok tej roli czarnej, wilgotnej, pulchnej, tych padających na nią żółtych podłużnych kruszynek, jak nożem uderzył Pawła po sercu.
— Ujbanczyk, co ty robisz? — zawołał wielkim głosem.
Chłopiec drgnął i obrócił się ku niemu, wysypując trzymane w ręku ziarna do małego wiaderka z kory brzozowej.
— A, to pan! — roześmiał się. — Ach, przeklęte komary! — dodał i jednym zamachem ręki zmiótł z szyi dawno tam siedzących opojów.
— Widzi pan, próbuję! Pan mówiłeś wówczas... pamiętasz? — bąkał, nie patrząc na Pawła. — A tylko