Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzony, z nikim gadać nie chciał, nawet z Pawłem, choć ten parę razy rozmowę z nim zacząć próbował. Gdy obecni za Andrzejem powrócili do Jurty, nie poszedł z nimi, ale wyciągnął rękę, żegnając Pawła.
— Na długo? — spytał go Paweł, przetrzymując podaną sobie dłoń.
— Na długo. Przyjdą wody — odrzekł chłopak niechętnie i, zacisnąwszy czapkę na uszy, ruszył w drogę.
Wody istotnie nie kazały na siebie długo czekać. W dzień pogodny, bezwietrzny, przybyły nagle z głębi borów, ciche, jasne i w przeciągu paru godzin zupełnie zalały i wyrównały okolicę.
Andrzejowa zagroda zamieniła się w małą, ludną wysepkę. Konie, krowy, reny, spędzone zawczasu, kupiły się w ogrodzeniach, rżąc i rycząc wśród białych kłębów dymów, ciągnących się z ognisk; czarne psy — i śniade, nagie dzieciaki biegały, figlując wzdłuż brzegów, a dorośli stawali raz po raz w otwartych drzwiach jurty i, przyłożywszy dłoń do oczu, spoglądali w błękitnawą dal.
— Będzie ryba! — mówili wesoło.
— A jakże! — przytakiwał Tunguz, który od czasu bytności kupców nie porzucał już jurty Andrzeja.
— Ciekawa rzecz, czy karawana zdążyła uciec w góry?
— Koniecznie — zapewniał włóczęga i na palcach wyliczał szczegółowo, jaką przestrzeń w ile dni przebyć byli powinni.
— Bóg pewnie dopomógł naszym ludziom — wtórował mu Andrzej. — Niech będą Mu dzięki.
Od wszystkich bił jakiś blask rzelwości, niby przez wody rozsiany; jeden tylko Paweł nie wiedział, z czego się cieszyć i za co dziękować. Zachmu-