Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

był czarny i martwy? A tylko zawsze raźniejby było we dwóch. Ziemia twarda, nigdy nie poruszana... komary... gorąco... strach pomyśleć, coś ty się nacierpiał!
Ujbanczyk spojrzał na rolę, uśmiechnął się z dumą i otarł pot z czoła.
— Aby się tylko udało!
We dwóch już rozsiali resztę pozostałego ziarna, ale daremnie próbowali zagrzebać je grabiami: twarda, źle spulchniona ziemia oparła się wszelkim usiłowaniom; włóczenie po roli sękowatej gałęzi nie dało także żadnego rezultatu, postanowili więc wrócić do domu i zmajstrować naprędce coś w rodzaju brony.
W urasie przyjęto ich z wymówkami, że tak długo nie przychodzili. Na stole czekała ich od dawna herbata ugotowana, z dziesiątek jaj na twardo, stos drobno krajanej wędzonej ryby. Prędko się z tem załatwili, ale z broną rzecz poszła oporniej, pomimo, iż u Mateusza, obeznanego ze stolarstwem, były wszystkie narzędzia po temu. Wreszcie udało się im sklecić coś w rodzaju podwójnego grzebienia z dwóch grubych bierwion, równolegle przymocowanych do dwóch długich drążków i opatrzonych zębami. Machinę tę włóczyli długo po roli, aż zniecierpliwiony Mateusz przyszedł ich zawołać na wieczerzę.
— Oj, chłopcy, przewróciło wam się w głowie! grzebiecie się w ziemi, jak kuropatwy! Patrzcie, aby tylko z tej zabawy naprawdę nie przyszło nam kopać ziemi. Ona nie lubi, aby ją trwożyć napróżno... Grzech! — ostrzegał ich dobrotliwie. Oni słuchali go z uśmiechem, spracowani, ale szczęśliwi.
— Jutro ogrodzimy... koniecznie — powtarzał po raz setny Ujbanczyk — bo choć krów blizko niema, ale te dyabły konie i z daleka przychodzą.