Na gwiazdkę/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Na gwiazdkę
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Wśród takich okoliczności domowych nadeszła znowu wigilja. Dla państwa Adamów miała ona być trzecią z rzędu, a prawdopodobnie i ostatnią, do wyjazdu bowiem męża brakowało miesiąc czasu. Dwie poprzednie — małżonkowie przepędzili sami, dziś jednak, w przykrych warunkach życia rodzinnego, pani Felicja instynktownie uczuwała potrzebę obecności jakiejś trzeciej osoby i wiele rozmyślała nad tem, kogo jej wypada zaprosić?
Miała ona kuzynkę, starą emerytkę, panią Cipalską. Za panieńskich czasów Felicji, obie damy kochały się dosyć. Później jednak, ponieważ Adam staruszki nie lubił, serdeczne te stosunki osłabły tak, że się ledwie raz na pół roku widywano.
Ta właśnie kuzynka przyszła dziś na myśl pani Adamowej, która jednak, obyczajem wzorowych żon, chciała przedewszystkiem zasięgnąć opinji męża.
Projekt ten w pierwszej chwili wydał się Adamowi niesmacznym. Uważał on go nawet za pewien rodzaj wymówki, wysłanej pod jego adresem. Widocznie — myślał — daje mi do zrozumienia, że musi odświeżyć dawne stosunki, ponieważ wkrótce zostanie słomianą wdową!...
Przytem stara emerytka wydawała mu się bardzo nudną. Była ona trochę głucha, mocno zażywała tabakę i kładła pasjans polityczny, którego kombinacje źle świadczyły o jej wiadomościach z zakresu jeografji i współczesnej historji. Nadomiar złego, pani Cipalska posiadała pieska Mimi, który miał długi korpus, krótkie nogi, lubił pocierać swój bezwstydnie tłusty grzbiet o wszystkich, szczekał chrapliwym głosem i — z powodu starości — pachniał starem masłem. Niezależnie od tego, pani Cipalska wierzyła w pigułki reformackie i kamforowy spirytus. Według jej opinji, oba te cudowne lekarstwa stanowiły najcenniejszy dar Boży dla grzesznej i cierpiącej ludzkości. Używanie ich zalecała wszystkim i na wszystko, środki te bowiem, umiejętnie stosowane — według jej zasługujących przecież na wiarę upewnień, leczyły suchotników, poprawiały mowę jąkałom i wiele bezdzietnych małżeństw pocieszyły liczną konsolacją.
Nic też dziwnego, że emerytka, spotkawszy kiedy na ulicy zdrowe i pyzate dziecko, uśmiechała się do niego bardzo przychylnie, a odchodząc, mruczała z przekonaniem:
— Niezawodnie z mojej porady!...
Mimo tych wszystkich przymiotów, czy też może dla nich, Adam nie zachwycał się panią Cipalską. Powiedzieliśmy też, że się wcale nie ucieszył planem żony, która chciała ją zaprosić na wigilją. Niezadowolenie to jednak trwało chwilkę. W następnej zaś chwili pomyślał, że wypada, a nawet potrzeba zrobić żonie to drobne ustępstwo. Wkońcu posunął się jeszcze dalej i oświadczył, że ją sam przywiezie.
— Biedne kobiecisko! — mówił do siebie — od niepamiętnych czasów sama jedna przepędza dzień tak uroczysty. Któż wie, może to dla niej ostatnia w życiu wigilja, niechże się więc zabawi. Choć u nas, co prawda, nie będzie jej chyba zbyt wesoło...
Gdy pod wpływem tak dobrego natchnienia Adam ukazał się w domu pani Cipalskiej i do każdego ucha wykrzyczał jej cel swojej wizyty, staruszka uradowała się tak, że chcąc widocznie podskoczyć, o mało nie upadła. Potem, zapytawszy jeszcze raz, czy ją istotnie na kolacją proszą, oświadczyła gorącą chęć włożenia najparadniejszej sukni i mantyli. W tym celu, zawiadomiwszy Adama, że musi chwilkę poczekać i ostrzegając go, aby nie uległ podszeptom płochych myśli i nie podglądał jej, gdy się ubierać będzie, znikła w drugim pokoju i przepędziła w nim około półtorej godziny.
Po upływie tego czasu ukazała się oczom zdumionego Adama w wielkim uniformie. Miała na sobie jedwabną suknią, jedwabną salopę i jedwabny watowany kaptur z epoki Napoleona I. W jednej ręce piastowała wypchaną torbę z książką do nabożeństwa, kartami i flaszkami, w drugiej przyjemnego pieska Mimi, który patrzył na świat wyblakłemi i załzawionemi oczyma, kaszlał jak astmatyk i niewiadomo na kogo wyszczerzał resztki spróchniałych zębów.
Nawiasowo tylko dodamy, że pan Adam ze schodów znosić musiał wypchaną torbę, zgryźliwego pieska i ich nieszczęśliwą właścicielkę, — w saniach pilnował, aby które z nich nie zginęło, a w przedpokoju swego mieszkania, postawił Mimi na podłodze, torbę na stole, z damy zaś zdjął kilkanaście kawałków rozmaicie podwatowanej odzieży.
Usiadłszy na miękkim fotelu, obok ciepłego pieca i otrzymawszy należny jej powadze stołeczek pod nogi, staruszka wpadła w paroksyzm wesołości.
— A co — zawołała — stęskniliście się za mną!... ho! ho! ja wiem, jak to przyjemnie mieć na wigilją kogoś, co bawić towarzystwo potrafi. Czy ty co mówisz, Feluniu?... Zato, żeście tacy grzeczni, nietylko wam postawię pasjans, ale jeszcze dam prezent. Patrzcie!... — dodała z triumfem, otwierając swoją tajemniczą torbę. — Oto jest spirytus kamforowy mojej własnej fabryki... A oto pigułki reformackie, które jeszcze dostałam od nieboszczyka przeora... Smarujcie się i zażywajcie oboje, a na przyszły rok... Na przyszły rok będziecie już musieli kupić choinkę... — zakończyła ciszej, a potem roześmiała się tak głośno, że aż Mimi zaszczekał.
W kilka minut później jowjalna staruszka głęboko zasnęła. Obok niej leżała nieodstępna torba, a u nóg spoczywał zwinięty w kłębek Mimi.
Lecz niedługo po szóstej, wszyscy znowu byli na nogach. W jadalnym pokoju nakryto stół i uświęcono go paczką opłatków. Stara dama znalazła się na honorowem miejscu i niebawem miano podać kolacją.
W tym czasie jednak, zdarzyła się rzecz dziwna i przykra. Należało podzielić się opłatkami i wypowiedzieć sobie różne piękne życzenia, lecz żadne z małżonków zrobić tego nie śmiało. I rzeczywiście, czego winszować sobie mogli młodzi gospodarze? Czy tego, że ich miłość w tak szczególny sposób ochłodła, czy tego, że mieli się rozdzielić?...
Kolacja już była gotowa, lecz pani Felicja nie miała odwagi kazać jej podawać, ani pan Adam pytać, co się dzieje. Każde z nich prawie odgadywało myśli drugiego, każde czuło fałszywe położenie, lecz wyjście z niego było wcale niełatwe.
Nareszcie pan Adam zdobył się na czyn heroiczny i choć nie wiedział, co powiedzieć żonie, wyciągnął rękę do opłatków. Oboje państwo byli bardzo zmieszani i zapewnie każdemu z nich przyszedł na myśl ów biblijny wykrzyknik potępionych: „Ziemio poźrej, góry zakryjcie nas!...“
W tej chwili wybiła siódma.
— A co to takiego?... — zapytała staruszka, przykładając rękę do ucha.
— Siódma bije!... — krzyknął pan Adam.
— Siódma, a dziś wigilja!... Boże odpuść, jak ja pamięć tracę... — odparła.
Potem przeżegnała się i zaczęła mówić pacierz. Gdy skończyła, pan Adam może nie tyle z ciekawości, ale dlatego, aby zyskać trochę na czasie w trudnej sprawie łamania się opłatkiem, zapytał:
— Na jakąż to intencją modliła się pani?
— Kiedy nie słyszę!... — odparła dama.
Pan Adam powtórzył pytanie.
— Masz racją, na intencją... na intencją jednego poczciwego człowieka... Wyobraź sobie, będzie temu lat pięć, a może i sześć... chyba sześć, akurat w wigilją, sankarz mało nas nie pozabijał... zawadził o drugie sanie tak, że mi mufka wyleciała... Trzebaż trafu, że się ten poczciwy młody człowiek nawinął, z sanek nas wyniósł, dorożkarza niecnotę zwymyślał, no i uratował nam życie. Odtąd każdej wigilji modlę się na jego intencją o tej porze... Musi być bardzo szczęśliwy!...
Mniej dbając o modyfikacje, jakim tak dobrze znany mu wypadek uległ w wyobraźni staruszki, pan Adam słuchał opowiadania z wytężoną uwagą. Był tak blady jak opłatek, a na czoło wystąpił mu pot kroplisty. Miał się nareszcie dowiedzieć o tej, która go od sześciu lat dniem i nocą prześladowała. W okamgnieniu, nakształt olśniewającej błyskawicy, przeleciały mu przez głowę myśli: znalezienie tamtej, rozwód i małżeństwo z osobą ukochaną.
I dziwna rzecz! Pani Felicja, czy to widząc gwałtowne zmiany na twarzy męża, czy też z innych powodów, bladła i rumieniła się naprzemian. Oparła piękną główkę na krawędzi krzesła i z niewytłomaczonym niepokojem oczekiwała na zakończenie tego osobliwego dramatu.
Ale pan Adam nie patrzył na nią w tej chwili. Utkwił on pałający wzrok w twarzy staruszki i przytłumionym głosem zapytał:
— Kto z panią wtedy jechał?...
— Mów wyraźniej! — odparła nieco zdziwiona staruszka — bo nie słyszę.
— Kto z panią wtedy jechał? — krzyknął Adam, silnie targając ją za rękę.
— Aha! kto jechał? — powtórzyła starowina. — Jużci że moja poczciwa Weronika. Ona zawsze ze mną jeździ i tylko dziś...
Pan Adam nie słuchał już. Poczciwa Weronika dawno przekroczyła Jezusowe lata w służbie u staruszki, a choć miała głos ładny i dość delikatną rączkę, skutkiem nieoddawania się nadmiernej pracy, całość jej przecie była piekielnie brzydka.
Jaki proces psychiczny zaszedł w tej chwili w duszy bohatera, objaśnić tego nie potrafimy. Dość że zerwał się na równe nogi, schwycił leżące na stole opłatki i z wybuchem śmiechu, przed swoją milutką a bardzo pomieszaną żoną upadł na kolana.
— Czy wiesz — zawołał — że tym poczciwym młodzieńcem byłem ja!...
— Domyśliłam się tego! — odparła pani Felicja, zmieszana jeszcze bardziej.
— A czy wiesz — dodał — że przez sześć lat... prawie kochałem się w starej Weronice...
Na to już pani Felicja nie odpowiedziała nic. Objęła tylko męża rękoma za szyję i okrywając go pocałunkami, rozpłakała się rzewnie.
Wkrótce jednak wszystko się uspokoiło i cały wieczór zeszedł małżonkom tak wesoło, jak nikomu i nigdy, tem bardziej, że zaraz po kolacji stara emerytka wpadła w sen, któregoby jej świstak alpejski pozazdrościł. Obudziwszy się jednak i zobaczywszy radość państwa Adamów, rzekła tonem głębokiego przekonania:
— Już to niema, jak w mojem towarzystwie! Ja, choć jestem trochę w wieku, umiem jednak zastosować się do młodych i wszystkich zabawić. Czasem nawet udają mi się dowcipy, choć nigdy nad niemi głowy nie suszę...
Jakby na potwierdzenie tej dobrej opinji o swej pani, piesek Mimi począł ziewać i drapać się w ucho tylną łapą. Potem jeszcze większa zapanowała radość, zgodnie ze słowami Pisma, które w tym dniu obiecuje „pokój i szczęście ludziom dobrej woli na ziemi!“
Ci jednak, którymby nie wszystko szło po myśli, niech się nie smucą i nadziei nie tracą. Świat urządzono tak, że gdy w jednem miejscu deszcz pada, w drugiem pogoda świeci.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.