Przejdź do zawartości

Na drogach duszy/Aforyzmy i preludya

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Na drogach duszy
Wydawca L. Zwoliński i spółka
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło skany na Commons
Indeks stron



Aforyzmy i Praeludia.





I.


Nie myślę pisać żadnego programu, nie wątpię, że to, co wypowiem, już wypowiedziane zostało, ale do konkluzyi, poniżej złożonych, doszedłem drogą zupełnie samoistną, drogą, której rozwój a może i manowce można śledzić począwszy od pierwszych moich, jeszcze niepewnych, krytycznych zarysów (Chopin und Nietzsche i Ola Hansson) aż do chwili, w której poglądy moje nabrały dzisiejszej stanowczości.
Nie myślę dawać wyczerpującego systemu, są to raczej luźne aforyzma, poglądy, które na razie narzucam, a które w dalszym ciągu rozwijam i uzupełniam, tak, że w końcu — zdaje mi się przynajmniej — daję całokształt mojego poglądu na sztukę. Poglądu, nie programu — i to poglądu, który razem ze mną dzieli garść artystów, których dzieła odtworzyć i ich zrozumienie uprzystępnić pragnę. Tem się tłomaczy, że wyrażam się w liczbie mnogiej...



Sztuka w naszem pojęciu nie jest ani »piękno«, ani »ein Theil der Erkenntniss«, jak ją Schopenhauer nazywa, nie uznajemy również żadnej z tych bezlicznych formułek, jakie estetycy stawiali, począwszy od Platona, aż do starczych niedorzeczności Tołstoja —
sztuka jest odtworzeniem tego, co jest wiecznem, niezależnem od wszelkich zmian lub przypadkowości, niezawisłem ani od czasu, ani od przestrzeni, a więc:
odtworzeniem istotności, t. j. duszy. I to duszy, czy się we wszechświecie, czy w ludzkości, czy w pojedyńczem indywiduum przejawia.
Sztuka zatem jest odtworzeniem życia duszy we wszystkich jej przejawach, niezależnie od tego, czy są dobre lub złe, brzydkie lub piękne.
To właśnie stanowi zasadniczy punkt naszej estetyki.



Sztuka wczorajsza była na usługach tak zwanej moralności. Nawet najpotężniejsi artyści z małymi wyjątkami nie byli w stanie śledzić przejawów duszy, oderwanych od tak zmiennych pojęć, jak pojęcia moralne lub społeczne; zawsze potrzebowali dla dzieł swych płaszczyka moralno-narodowego. Sztuka w naszem pojęciu nie zna przypadkowego rozklasyfikowania objawów duszy na dobre lub złe, nie zna żadnych zasad czy to moralnych, czy społecznych: dla artysty w naszem pojęciu są wszelkie przejawy duszy równomierne, nie zapatruje on się na ich wartość przypadkową, nie liczy się z ich przypadkowem złem lub dobrem oddziaływaniem, czy to na człowieka lub na społeczeństwo, tylko odważa je wedle potęgi, z jaką się przejawiają.
A więc substrat naszej sztuki istnieje dla nas jedynie ze strony swej energii, zupełnie niezależnie od tego, czy jest dobrem lub złem, pięknem czy brzydotą, czystością czy harmonią, zbrodnią, czy cnotą.



Artysta odtwarza zatem życie duszy we wszystkich przejawach; nic go nie obchodzą ani prawa społeczne ani etyczne, nie zna przypadkowych odgraniczeń, nazw i formułek, żadnych z tych koryt, odnóg i łożysk, w jakie społeczeństwo olbrzymi strumień duszy wepchnęło i osłabiło go. Artysta zna tylko — powtarzam — potęgę, z jaką dusza na zewnątrz wybucha.
Sztuka jest objawieniem duszy we wszystkich jej stanach, śledzi ją na wszystkich drogach, wybiega za nią we wieczność i wszechprzestrzeń, wgłębia się z nią w praiły bytu i sięga w tęczowe szczyty.
Sztuka niema żadnego celu, jest celem sama w sobie, jest absolutem, bo jest odbiciem absolutu: — DUSZY.
A ponieważ jest absolutem, więc nie może być ujętą w żadne karby, nie może być na usługach jakiejśkolwiek idei, jest panią, źródłem, z którego całe życie się wyłoniło.
Sztuka stoi nad życiem, wnika w istotę rzeczy, czyta zwykłemu człowiekowi ukryte runy, nie zna ni granic, ni praw, zna tylko jedną odwieczną ciągłość i potęgę bytu duszy, kojarzy duszę człowieka z duszą wszechnatury, a duszę jednostki uważa za przejaw tamtej.
Sztuka tendencyjna, sztuka pouczająca, sztuka-rozrywka, sztuka-patryotyzm, sztuka, mająca jakiś cel moralny lub społeczny, przestaje być sztuką a staje się »biblia pauperum« dla ludzi, którzy nie umieją myśleć, lub są zbyt mało wykształceni, by módz przeczytać odnośne podręczniki — a dla takich ludzi potrzebni są nauczyciele wędrowni, a nie sztuka.
Działać na społeczeństwo pouczająco albo moralnie, rozbudzać w niem patryotyzm lub społeczne instynkta za pomocą sztuki, znaczy poniżać ją, spychać z wyżyn absolutu do nędznej przypadkowości życia, a artysta, który to robi, niegodny jest miana artysty.
Sztuka demokratyczna, sztuka dla ludu, jeszcze niżej stoi. Sztuka dla ludu, to wstrętne i płaskie banalizowanie środków, jakimi się artysta posługuje, to plebejuszowskie udostępnienie tego, co z natury rzeczy jest trudno dostępnem.
Dla ludu chleba potrzeba nie sztuki, a jak będzie miał chleb, to sam sobie drogę znajdzie.
Zwlekać sztukę z jej piedestału, włóczyć ją po wszystkich rynkach i ulicach, to rzecz świętokradcza.



Tak pojęta sztuka staje się najwyższą religią, a kapłanem jej jest artysta. Jest on osobisty tylko wewnętrzną potęgą, z jaką stany duszy odtwarza, poza tem jest kosmiczną, metafizyczną siłą, przez jaką się absolut i wieczność przejawia.

Był on pierwszym prorokiem, który wszelką przyszłość odsłaniał, a tłomaczył runy zapleśniałej przeszłości, był magiem, co przenikał najgłębsze tajemnice, obejmował tajne związki wszechświatów, przeczuwał i odkrywał ich wzajemne na siebie działanie, a z wiedzy tej tworzył sobie moc, co gwiazdy na niebie w ich biegu zastanawiała, był wielkim mędrcem, który wiedział najtajniejsze przyczyny i tworzył nowe, nigdy nie przeczuwane syntezy: artysta ten, to »ipse philosophus, daemon, Deus et omnia«.
Artysta nie jest sługą ani kierownikiem, nie należy ani do narodu, ani do świata, nie służy żadnej idei ani żadnemu społeczeństwu.
Artysta stoi ponad życiem, ponad światem, jest Panem Panów, niekiełznany żadnem prawem, nieograniczany żadną siłą ludzką.
Jest on zarówno święty i czysty, czy to, gdy odtwarza największe zbrodnie, odkrywa najwstrętniejsze brudy, czy też, gdy oczy w niebo wraża i światłość Boga przenika.
Bo nie zna on praw i ograniczeń, jakie objawy duszy ludzkiej w to lub owo koryto wtłaczają, zna on tylko jedynie potęgę tych przejawów, równie silną w cnocie czy w zbrodni, w rozpuście czy w skupieniu modlitwy.



Artysta, który chce pouczać »ubogich w duchu«, chce być ich kierownikiem, niechaj raczej zostanie agitatorem, albo założy olbrzymie falansterje, o jakich Fourier marzył, bo królestwo ubogich w duchu — to chleb, a nie sztuka.
Artysta, który nagina się do wymagań poszczególnego społeczeństwa, pochlebia mu, podaje mu przeżuty i lekki do strawienia obrok — (zapomniałem, że mówię o artyście, zacząłem mówić o pokornym wole roboczym).
Artysta, który pragnie poklasku, a skarży się na małe uznanie tłumu, stoi jeszcze w przedsionku sztuki, nie czuje się jeszcze panem, który łask nie żebrze, tylko hojną ręką je na tłum rzuca, i nie pragnie podzięki — tej pragnie tylko plebejusz w duchu, tej pragną tylko dorobkiewicze.
Artysta, który się skarży, że rozrzucając skarby swego ducha, kala swą duszę przez zetknięcie się z tłumem, przeszedł święty próg, ale się myli. Człowiek, nie uznający żadnych praw, stojący ponad tłumem, ponad światem, kalać się nie może.



Naród to cząstka wieczności, i w nim tkwią korzenie artysty, z niego z ziemi rodzinnej ciągnie artysta najżywotniejszą swą siłę. W narodzie tkwi artysta, ale nie w jego polityce, nie w jego zewnętrznych przemianach, tylko w tem, co jest w narodzie wiecznem: jego odrębności od wszystkich innych narodów, rzeczy niezmiennej i odwiecznej: rasie.
Dlatego jest niedorzecznością zarzucać artyście w naszem pojęciu beznarodowość, bo w nim najsilniej przejawia się »istotny«, wewnętrzny duch narodu, on jest tym mistycznym Królem Duchem, chwałą i wniebowstąpieniem narodu.
Niedorzecznością jest zarzucać artyście »mglistą mistyczność«. Sztuka w naszem pojęciu jest metafizyczną, tworzy nowe syntezy, dociera jądra wszechrzeczy, wnika we wszystkie tajnie i głębie — a są jeszcze ludzie, dla których to jest mistyką (coś w kształcie spirytyzmu — he, he...).
I raz jeszcze powtarzam na wszystkie możliwe zarzuty, które nas spotkać mogą:

Nie znamy żadnych praw, ani moralnych, ani społecznych, nie znamy żadnych względów, każdy przejaw duszy jest dla nas czystym, świętym, głębią i tajemnicą, skoro jest potężny.
II.

Zasadniczą podstawą całej tak zwanej »nowej« sztuki, wszystkich prądów i kierunków w sztuce, jest zatem pojęcie duszy, jako potęgi osobistej, duszy kroczącej od jednej wieczności do drugiej, duszy, która raz poraz nieznaną potęgą zmuszona idzie na ziemię, wraca z powrotem na łono wieczności i znowu się ucieleśnia, bogatsza, silniejsza, więcej uświadomiona niż pierwszym razem, i tak bez końca, aż wreszcie dochodzi do świadomości całej swej potęgi, przenika najtajniejsze rzeczy, obejmuje najodleglejsze i najskrytsze związki, t. j. staje się geniuszem, t. j. odsłania się w swoim absolucie, w całym przepychu swej »nagości«.
Po za tą ciasną i małą świadomością, po za tem świadomem Ja, po za tem wszystkiem, czem w zwykłem życiu starczyć musimy, po za tak zwaną logiczną koordynacyą i assocyacyą wrażeń, (koniecznych, by się przystosować i zastosować do zewnętrznych warunków życia), kryje się olbrzymia, transcendentalna świadomość wszystkich stanów, jakie dusza dotychczas przeżyła, świadomość wszystkich światów, w których łonie całe wieki śniła, świadomość wszechżycia, wszech potęg i tajemnic przyrody.
A więc w pojęciu naszem jest dusza ludzka absolutną świadomością, pozostaje nią i nadal po swem wcieleniu się, ale drobna tylko cząstka tej absolutnej świadomości przejawia się w mózgu jako osobiste Ja, drobna część przejawia się rzadko w snach, wizyach, w chwilach niezwykłych a potężnych napięć ducha, jeszcze drobniejsza wyłania się z uświadomienia najtajniejszych a dawniej znanych tajemnic jako cud, a niezmierne obszary, białe bezkresne świętości jej absolutu są nam nieznane.
Tak! Po za ciasnem kółkiem świadomych stanów naszego Ja jest ocean wewnętrzny, morze tajni i zagadek, kędy się wichrzą dziwaczne burze, są tam kryjówki Sezama, pełne nieprzebranych skarbów i cudów i rzeczy w słowa nieujętych.
Raz na chwilę spadnie w te ciemności przez jednę tysiączną sekundy krwawa błyskawica, a wtedy z grozą i przerażeniem zamykamy oczy, bo świadomość tych rzeczy mózg rozsadza.
Są w naszej duszy dziwnie splątane i powikłane krużganki, grobowce wspomnień życia przed życiem, podziemne kurytarze, do których nigdy jeszcze nie wnikło światło. Tylko w ciemnych nocach płonących snów tryśnie raz po raz zielony płomień, rozlegnie się dźwięk jakby najbardziej oddalone, najtajniejsze echo, błyśnie przeczucie gdyby odbicie bladej gwiazdy w rozkipieniu ciemnych fal.
Ale rzadko, rzadko roztwiera się ta głębia przed oczyma człowieka; ślizgamy się dalej po cienkiej skorupce lodu, pod którym spoczywa mistyczne mare tenebrarum i niezważamy na te jakieś dalekie a niepojęte wspomnienia i przeczucia, co gdyby cienie zamorskich cyprysów po szklistej powierzchni naszej świadomości się przesuną.
Są jednak ludzie, rzadcy ludzie, dążący ustawicznym powrotem na ziemię do wcielenia ostatniego ideału człowieka: geniusza. Są ludzie, przed których oczyma przesuwa się to wszystko, co dusza ich przeżyła, są ludzie, w których daleko potężniej absolutna dusza się uświadamia, aniżeli w innych, ludzie, którzy w niezmiernem pogłębieniu widzą czarowne obrazy i raje nie z tego świata, słyszą melodye i dźwięki, o jakich ludzkie ucho nie śniło, roztopy barw, jakich zwykłe oko dostrzedz nie może.
Ten człowiek to twórca.



Tym rzadkim ludziom, dano jest dojrzeć błyski tego zagadkowego bytu, rzeczywistego bytu, dano im jest wnikać w nieznane potęgi duszy, dano im jest jednem słowem uświadomić sobie stany duszy jako absolutne, szeroko po za obrębem tej drobnej jej cząsteczki, którą stanowi nasze świadome Ja.



I ta zachodzi różnica pomiędzy twórczością wczorajszą, a tą, która dla nas jest ostatecznym, a upragnionym ideałem, do którego zdążamy:
Dla twórcy, jakiego znamy, istniał człowiek jako istota skończona, po za którego osobistem, świadomem Ja nie było żadnych tajemnic, żadnych głębi, który odpowiadał i cierpiał za swe czyny, bo dobrze »wiedział«, co robi i do czego dąży, jednem słowem człowieka, świadomego przyczyn i skutków, mogącego w każdej chwili wytworzyć sobie świadomie tą a tą przyczynę, która te i te skutki za sobą pociągnie.
Tworzył więc człowieka z wolną wolą.
Dla nas istnieje człowiek jako istota, w którego motywach, uczuciach, we wszystkiem, co robi, przejawia się tylko drobniuteńka część nieskończonej, absolutnej świadomości, a którego świadome Ja jest tylko pianą, raz po raz przez ocean na brzeg wyrzuconą.
A jeżeli twórca dotychczasowy kładł nacisk na świadome, logiczne łączenia myśli, operował assocyacyami myśli, tak jak pośrednio za pomocą zebranych już doświadczeń i praw w mózgu się łączą, operował rzeczami zewnętrznemi, które uważał za coś absolutnego we fałszywem pojęciu, że »zewnątrz« i »wewnątrz« zupełnie się pokrywa,
to przeciwnie:
przedstawiciel nowej sztuki całkiem odwraca się od tego »zewnątrz«, jako od rzeczy przypadkowej, zmiennej, włania się w siebie, chwyta w swej duszy rzeczy słowem nie ujęte, szuka po za złudnym obrazem t. z. rzeczywistości całą drobniuteńką sieć pobudek, wpływów i oddziaływań wzajemnych, jakie zachodzą pomiędzy całą przyrodą a człowiekiem, jednem słowem nie da się mamić świadomości, a wszystkich przyczyn szuka po za jej obrębem.
Twórca znany odtwarzał »rzeczy«, twórca nowy odtwarza swój stan duszy; tamten porządkował rzeczy i wrażenia, tak jak do jego mózgu wpływały, wierząc w ich objektywność, ten przeciwnie odtwarza tylko uczucia, jakie te rzeczy wywołują.
Dlatego też ta przejrzystość, rozumność, ta — ta klasyczność starej produkcyi, a naodwrót ta osławiona nibyto nielogiczność nowej twórczości, ten bezrozum, »chorobliwość« i — least not least »idyotyzm«.



STRESZCZAM:

Dusza jest absolutem, a drobniuteńkim jej przejawem to świadome Ja.
Absolutna świadomość — (a więc w ludzkiem pojęciu bezmierne obszary nieświadomości) — to absolutny geniusz.
Cała tęsknota ludzka, dążenia do »ideału«, pragnienie doskonalenia się, to była właśnie tęsknota za uświadomieniem sobie coraz to nowych, coraz to dalszych obszarów absolutnej duszy.
Wszelka doskonałość dokonywała się tem, że człowiek zamykał oczy na »realną« rzeczywistość, zagłębiał się w siebie, badał i śledził zjawiska własnej swej duszy, a światło, promieniejące z tego ogniska wszechbytu, rozjaśniało mu wszelkie tajnie i zagadki.
Tak doszli do nadludzkiej potęgi indyjski mahatma, biblijny prorok, egipski mag, średniowieczny »czarownik« i nasz Słowacki w »Królu Duchu«.
To, co przeszkadzało w doskonaleniu się, co tamowało coraz to szersze uświadamianie się absolutu, to było opętanie ludzkości przez straszną, złośliwą ułudę, przez Mayę, której się Hindus tak bał, przez fantom rzeczywistości.
Wskutek tego zaślepienia wyrwał człowiek centralny obraz zjawisk ze swej duszy, wyrzucił go na zewnątrz, zatracił poczucie tego, co uczynił, i zrobił ze zjawiska duszy złudnego fetysza: absolut.
I w ten sposób stworzył dwie rzeczywistości, jedną zewnętrzną i drugą wewnętrzną.
Może to było potrzebne, by utrzymać »gatunek« przy życiu, potrzebne, by się przystosować do życia, ale na tem ucierpiała wewnętrzna, jedyna, pierwotna rzeczywistość: dusza.
Człowiek przeniósł rzeczywistość po za siebie, i to co w nim było absolutne, stało się po za nim przypadkowem, porozrywanem, bez związku.
Bo w chwili, kiedy musiał tą fikcyjną rzeczywistość przyjmować za pomocą zmysłów, tracił i zamącał w sobie absolutną świadomość wszechrzeczy.
Musiał porozrywać na części to, co jest ciągłem i jednem.
Musiał czas podzielić na kawałki, bo biedna jego świadomość pracuje w przestankach i już czasu po za sekundę nie chwyta; z ciągłości czasu wyławiał tu i owdzie oderwane kawałki i nazwał to przyczyną i skutkiem. A mając te dwie fikcyjne dane, zabił w sobie świadomość absolutnej ciągłości bytu i wytworzył wolę i odpowiedzialność. Na tym fikcyjnym wniosku oparł cały gmach swych moralnych i społecznych zasad.
Dalej musiał rozerwać wszystkie rzeczy w przestrzeni, bo zmysł wzrokowy również niezmiernie ograniczony — musiał rozerwać całość na części, bo mózg za słaby, by módz cośkolwiek w całej jego nierozerwalności objąć — gdy słyszał dźwięk, nie czuł równocześnie jego woni, nie widział jego kształtów.
I to porozrywanie, przekształcenie, wykoszlawienie wszystkich zjawisk nazwał realnością,
a wierne odtworzenie tej fikcyjnej realności w tym samym porządku, systemie, szeregach, przekształceniach w niedołężnym mózgu, nazwał realizmem.
Cała dotychczasowa sztuka z małym wyjątkiem tej, którą tworzył geniusz, była sztuką realną.
Podział jej na idealną i realistyczną opiera się li tylko na pewnych danych etycznej i religijnej natury.



Sztuka jest objawieniem duszy,
Cała dotychczasowa sztuka — sztuka realistyczna — była bezdrożem duszy.



STRESZCZAM DALEJ:

Dusza jest jedyna i niepodzielna, jej uświadomiona cząsteczka potrzebuje tych kilku biednych zmysłów, ale po za zmysłami tkwi jeden niepodzielny organ, w którym miliony zmysłów się przenikają, w którym każde zjawisko objawia się we wszystkich swych wartościach, objawia się jako jedność i absolut.
Dźwięk jest tam równocześnie barwą i wonią i wszystkiem tem, na co w mowie niema wyrażenia.
Jest to pojęcie czegoś nieuchwytnego; każde wrażenie przestaje być przedmiotem myśli, a staje się samem sobą: fenomenem.
W tej głębi, w absolutnej świadomości tracą wartość wszystkie assocyacye myślowe, stworzone za pomocą zmysłów, a kojarzą się nowe, jedynie rzeczywiste związki i połączenia uczuciowe.
Po za zmysłową assocyacyą dźwięku li tylko z dźwiękiem, barwy li tylko z barwą, istnieje uczuciowa assocyacya najróżnorodniejszych wrażeń, bo mają ten sam pokład uczuciowy: w chwili, kiedy spłynęły do duszy, skojarzyły się nierozerwalnie równą intenzywnością.
Do tej głębi, do tej absolutnej świadomości dotrzeć, do niej wniknąć pragniemy.
Za pomocą nie zmysłowego, ale uczuciowego kojarzenia wrażeń roztworzyć pragniemy nowe widnokręgi, odsłonić rzeczy tajne i dotychczas w słowa nieujęte.
Metoda, jaką się na razie posługujemy, to oddawanie i odtwarzanie uczuć, myśli, wrażeń, snów, wizyj, bezpośrednio jak się w duszy przejawiają, bez logicznych związków, we wszystkich ich gwałtownych przeskokach i skojarzeniach.
Bo po za tem, co się biednemu mózgowi mieszczaństwa śmiesznym idyotyzmem wydaje, kryje się zawsze głębia.








III.

Dwojaka jest droga, by sztuką życie ogarnąć.
Jedna szeroka, wydeptana, bezpieczna i wygodna, druga kręta, prowadząca przez przepaście, pełna śmiertelnych niebezpieczeństw.
Zupełnie jak w bajce.
Wygodna droga, to droga mózgu, droga biednych pięciu zmysłów, które obejmują życie tylko w jego przypadkowościach, w jego smutnej a głupiej codzienności.
Stroma, przepaścista droga, to droga duszy, dla której życie ciężkim snem a bolesnem przeczuciem jakiegoś innego życia i zaświatu, przeczucie innych związków i innych głębi, jak te, do których biedny, biedny nasz mózg dotrzeć może.
Różne są te drogi, bo mózg to dzień powszedni, dzień pracy i znoju, to matematyka, to logika, a dusza to rzadki dzień świąteczny, coś, czego ani regułą ani logiką objąć nie można, to chwała i wniebowstąpienie rodu ludzkiego.
Dla mózgu dwa razy dwa jest cztery, dla duszy może być milion, ponieważ nie zna interwali, ani w czasie, ani w przestrzeni, Dla mózgu istnieje przedmiot tylko w czasie i w przestrzeni, dla duszy istnieje bezprzedmiotowa, bezprzestrzenna i bezczasowa istota rzeczy.
Niepojęte dla mózgu dokonywa się w duszy, która obnaża wszystko z przypadkowości formy, w jakiej się ono mózgowi przedstawia. Widzi tylko rzeczy niespożyte, to, co odwiecznym strumieniem płynie niezależnie od wszystkich przetwarzań i zmian od jednego bieguna wieczności do drugiego, bez końca, bez brzegu. Widzi to, co się ciągnie przez wszystkie czasy i wszystkie rodzaje: »matrix« wszelkich zjawisk.
Dusza jest organem obejmującym rzeczy nieskończone i bezobszarne, organem, w którym spływają się ze sobą niebo i ziemia — dusza to ustawicznie do wnętrza skierowany wzrok, to stan, w którym całe na milionowe cząstki rozbite życie jednoczy się w jedno wielkie słońce, milionowe członki jednoczą się w jedno olbrzymie ciało, a miliony stuleci stapiają się w jednej sekundzie.
Mózg — to materyalizm w zakresie wiedzy, to nauka o najmniejszym odporze siły, to psychofizyka — to socyalizm i niezliczone systemy ekonomiczne, które rodzą się, aby uszczęśliwić — ha, ha — uszczęśliwić człowieka przez kolektywizm pracy, to sztuka bezmyślna, sztuka jednego łokcia ręki i dobrych oczu, sztuka, przed którą tłum się korzy.
Artysta, cieszący się posiadaniem jednego łokcia ręki i paru dobrych oczu odtwarza wszystko »tak jak jest«. A więc typy ludzi, z dobrze narysowanemi nosami, praczki przy studni, centki światła rozlewające się na grzbiecie jakiejś starej szkapy, wilki na stepie, czasami step śnieżny, czasami bez śniegu. No i tak w nieskończoność.
Dla takiego artysty jest kobieta — aby użyć jednego z najzwyklejszych przykładów — istotą nieskończenie szlachetną, albo prostem bawidełkiem, jest zwykłą Marysią, albo prerafaelityczną Kunigundą, kokotą, albo sztywnie zesznurowaną, nieprzystępną Miss.
Inaczej dla artysty, który idzie drogami duszy.
Kobieta Ropsa, to straszliwa, kosmiczna potęga. Jego kobieta, to kobieta, która w mężczyźnie obudziła chuć, przykuła go do siebie podstępną a fałszywą pieszczotą, wychowała go na jednożeńca, wydelikaciła jego instynkty, ujęła żywioł jego żądzy w nowe formy i wszczepiła mu w krew jad szatańskiego bólu.
I w bolesnej ekstazie tworzenia odzyskał Rops dawno zgubione węzły, łączące nas z średniemi wiekami. To już nie mężczyzna, który zastawia życie za śmieszną cenę pięciominutowej rozkoszy, nie cierpi już więcej dla kobiety, ale rośnie w dzikiej nienawiści do tej strasznej niszczącej siły, staje się fanatycznym oskarżycielem, któryby najchętniej skazał kobietę na stos, byle uwolnić świat od tego »największego zła«.
Dla artysty tłumu miłość to albo nieludzko płaski romantyzm ulubieńców naszej publiczności, albo pieprzno-komiczna i nudna erotyka Guy de Maupassanta, albo ckliwo-słodka poezya szlafroczków, dostarczana modystkom przez Piotra Nansena, albo syropowo-wstrętna pornografia Gabriela d’Anunzio.
Dla artysty-wybrańca miłość to bolesna, pełna trwogi świadomość nieznanej strasznej siły, która dwie dusze rzuca na siebie i pragnie je zlać w jedno, to intenzywne cierpienie, w którem dusza się łamie, bo czynu Nowego Testamentu, czynu tego stopienia się w jedno, czynu absolutnego androgynizmu dokonać nie może. Dla takiego artysty miłość to niesłychana świadomość strasznej jakiejś głębi, przeczucie jakiegoś otchłannego dna w duszy, na którem życie tysiąca generacyi się przelewa, tysiące wieków ich mąk i udręczeń, ich szał rozrodczy i żądza bytu.
Tak pojął Munch miłość i taką chwilę szału, bólu, strachu grozy odtworzył w swej »Madonnie«[1].
Portret artysty jednego łokcia ręki to w najlepszym razie wierna, kolorowana fotografia. Portret Schumanna przez Feliksa Vallotona, to »dusza« Schumanna, gdy błąka się i płacze w introdukcyi do sonaty »fis-mol«, gdy przeraźliwie krzyczy w chorem »Cupio dissolvi« we »Vision«, gdy w nowoletce »fis-mol« zatacza błędne kręgi, błądzi tam i napowrót, aby nagle zawieść w dzikich podskokach tarantelowy taniec św. Wita.
A w duszy takiego artysty-wybrańca niema granic pomiędzy tonem a dźwiękiem. Zupełnie różnorodne uczucia zlewają się w jeden oddźwięk równowartościowy, muzyka staje się linią, dźwięk zapachem: »Les parfums, les couleurs et les sons se repondent«.
Oczywiście: to wszystko szaleństwo, anormalne, niezdrowe, chore — he, he...
Bo zdrowe społeczeństwo, któremu trzeba dawać jasną, wytłomaczoną, dostatecznie przeżutą strawę, nienawidzi głębi, wyszydza każdą tajemnicę i obwołuje wszystko to, czego pojąć nie może jako szaleństwo.
I rzeczywiście nigdy jeszcze nienawiść pospólstwa do duszy nie była tak silną jak dziś, pod absolutnem panowaniem nauk przyrodniczych, pieniędzy i prostytucyi.
Z wściekłą zapamiętałością prześladuje się i tępi jej objawy.
W nauce nastąpiło wielkie odkrycie i jeden wielki okrzyk: Faktów! faktów! faktów!
Crookes, Zöllner, Wallace, Ulrici uchodzą za waryatów.
W polityce i życiu publicznem brud, głupota, obstrukcya, pieniądz i dążenie do »szczęścia«.
W sztuce naturalizm w najszerszem znaczeniu jako wyraz »rzeczywistości«.
Die »Phantasie ist Notbehelef« woła papież naturalistów, Liebermann. A więc pozostaje wedle słynnej formułki zolowskiej: temperament. Lecz i temperament jest tylko frazesem. Do sztuki, jaką czas nasz ukochał, potrzeba w literaturze noteski, w sztuce dobrego oka i pewnej ręki. Zwykły żołnierz nie potrzebuje więcej — i dziwna rzecz, że najwięcej znamienne objawy naszych czasów: militaryzm i naturalizm spotykają się ze sobą w swoich dążeniach, oba oznaczają zanik indywidualizmu i uniformowanie koszarowe.
Niegdyś uprawiali sztukę tylko ci, którzy mieli łaskę Bożą, prorocy, którzy kryli się w jaskiniach, ażeby oddawać się straszliwym wizyom oswobodzonej duszy, anachoreci, żyjący na puszczy i w samotności. W czasach greckich poeta był ekstatykiem, myślenie było świętością, a Sokrates nie czuł zimna, gdy bosą nogą stał w śniegu, podczas natchnienia myśli. Artysta średniowieczny przygotowywał duszę przez długie modlitwy i posty. W kurczowem skupieniu całej swej istoty błagał Ducha św. o łaskę, zanim rozpoczął dzieło. Dzisiejszy artysta potrzebuje innego rodzaju przygotowania: stał się reporterem, a najsilniejszą ostrogą do tworzenia — to brak pieniędzy.
Nowożytny artysta musi przedewszystkiem odpowiedzieć jednemu ważnemu warunkowi: musi być głupi, musi się stać ucieleśnioną głupotą, — jeżeli nią już nie jest. Nie wolno mu myśleć, musi się oduczyć myślenia, jeżeli nie jest już kretynem, nie wolno mu widzieć w naturze nic więcej, jak tylko to, co może dać dobra fotografia.
Lecz niezależnie od tego profanum vulgus idą kapłani, którzy składają ofiarę duszy, garstka, w której tradycya czasów przeszłych o świętości myślenia i świętości sztuki żyje silniej, niż kiedykolwiek, garstka, która tworzy tylko w chwilach najintenzywniejszego wezbrania duszy i jej najboleśniejszego wybuchu, nowi prorocy, którzy przepowiadają wieczny powrót duszy, pełni łaski mistycy, którzy ogarniają świat nie okiem i uchem, lecz tajemniczym organem duszy, syntetyzującym organem, który widzi tylko rzeczy wieczne, niespożyte i dociera do rdzeni ich.
Dwóch takich artystów, pełnych łaski Bożej zamierzam Polakom przedstawić, Edwarda Muncha i Gustawa Vigelanda.





  1. Patrz artykuł o Munchu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.