Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
Użycie pięciofrankówki pana Białego.

Wszystko tam znalazł jak wprzódy, wyjąwszy tylko, że matka i córki już się były zapomogły z zawiniątka, i miały na sobie pończochy i kaftaniki wełniane. Dwie nowe kołdry porzucone były na dwóch tapczanach.
Jondrette, zdaje się, tylko co był wrócił z miasta; był bowiem jeszcze zadyszany. Córki jego siedziały na ziemi obok komina, a starsza opatrywała rękę młodszej. Stara siedziała przykurczona na tapczanie przytykającym do komina, z wyrazem zdziwienia na twarzy. Jondrette przechadzał się po izbie tam i nazad ogromnemi krokami. W oczach miał coś dziwnego.
Kobieta, która zdawała się trwożliwą i jakby rażoną osłupieniem wobec swego męża, odważyła się przemówić do niego:
— Ale czy tylko naprawdę? czy to tylko pewno?
— Czy pewno? cóż to tak długiego ośm lat, żebym go nie miał poznać. O! to on, nie ma co gadać. Poznałem go z pierwszego rzutu oka. Jakto? toś ty tego nie dopatrzyła.
— Nie.
— A nie mówiłem ci: „uważaj!“ Ależ to przecież zupełnie ten sam wzrost, ten sam głos, ta sama twarz, mało co nawet podstarzała; bo są ludzie co się nie starzeją, nigdy, djabli ich wiedzą, jak to oni sobie tam radzą! Tylko lepiej ubrany, oto cała rzecz. Ah! ty stary gałganie, coś mi się tak sztucznie z rąk wymykał, złapałem cię nareszcie, poczekaj!
Zatrzymał się i rzekł do córek:
— Idźcie sobie gdzie się wam podoba. — Ale też to dopiero, żebyś też ty tego nie uważała?
Dziewczęta wstały żeby się oddalić.
Matka wyszeptała:
— Ależ ją ręka boli.
— To nic, świeże powietrze jej posłuży — odpowiedział Jondrette. Idźcie sobie.
Widoczną było rzeczą, że to był człowiek z rzędu tych, z któremi nie ma się co wdawać w rozprawy. Dziewczęta się zabrały i wyszły.
W chwili kiedy już miały próg przestępować, ojciec zatrzymał za ramię starszą z nich, i rzekł jej z pewnym szczególnym naciskiem:
— Wrócicie tu punkt na godzinę piątą. Obie. Będziecie mi potrzebne.
Marjusz natężył uwagę.
Zostawszy sam z żoną, Jondrette począł znów chodzić po izbie, i przeszedł się dwa czy trzy razy w milczeniu. Następnie, przez kilka minut wpychał sobie i obciągał po za pasem swoich spodni koszulę kobiecą, którą miał na sobie.
Nagle, obrócił się ku swojej żonie, złożył ręce na krzyż i zawołał:
— A wiesz ty, co ja ci jeszcze powiem? ta panna...
— No i cóż ta panna? — podchwyciła kobieta.
Nie było już wątpliwości, o niej to mówiono. Marjusz wsłuchiwał się ze straszliwym niepokojem. Całe jego życie zbiegło mu się do uszu.
Tymczasem Jondrette pochylił się był do swojej żony, i czas jakiś szeptał jej coś zcicha do ucha. Potem się wyprostował i zakończył głośno:
— Powiadam ci, że to ona.
— To? ona! — zawołała kobieta.
— Tak, tak — odpowiedział mąż.
Żadne na świecie wyrażenie nie było w stanie oddać wszystkiego co się mieściło w tem zapytaniu: To? i w tym wykrzykniku: Ona! kobiety. Było to zdziwienie, wściekłość, nienawiść, złość, zmieszane i skojarzone razem w jednę potworną, intonację. Widocznie, dosyć było słów kilku, jakiegoś imienia zapewne, które jej mąż szepnął w ucho, aby ta ogromna, zaspana kobieta obudziła się tak nagle, i z odrażającej stała się straszliwą.
— To niepodobieństwo! — wykrzyknęła. Kiedy ja sobie pomyślę, że moje córki chodzą boso i nie mają sukni na grzbiecie, a ta w futrze pokrytem atłasem, w aksamitnym kapeluszu, w bucikach; wszystko jak się należy. Toż to tam najmniej z jakie dwieście franków ona ma na sobie! Że możnaby myśleć, że to jaka wielka dama! Chyba się tobie przywidziało. Ale potem, tam ta była szkaradna, a ta tu wcale nie brzydka; doprawdy wcale niczego. To ani podobieństwo, żeby to była ona.
— No, ja ci powiadam że to ona, przekonasz się.
Na to twierdzenie tak stanowcze, baba podniosła swoją szeroką twarz czerwoną i rudawą, i spojrzała w sufit z jakimś potwornym wyrazem. W chwili tej wydała się Marjuszowi straszliwszą jeszcze od męża. Była to maciora, ze spojrzeniem tygrysicy.
— Co u djabla! — zawołała; — ta przeklęta śliczna panna, co to spoglądała na moje córki z taką litującą się miną; miałaby być tą łajdaczką? O jabym jej flaki z brzucha wypruła obcasem od chodaka!
Zeskoczyła z łóżka, i postała chwilę z rozczochranemi włosami, z rozdętemi nozdrzami, z roztwartą gębą, z pięściami zaciśnionemi i przygotowanemi do zamachu. Potem z nagła padła znowu na swój barłóg. Człowiek tymczasem chodził tam i owdzie, nie zwracając bynajmniej uwagi na swoją samicę.
Po kilku chwilach milczenia, przybliżył się do żony, stanął przed nią ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, tak samo jak pierwej nieco, i rzekł:
— A wiesz ty co ja ci jeszcze powiem?
— No cóż takiego? — spytała.
Odpowiedział jej krótko i z cicha:
— To, że będzie z tego nie mało pieniędzy.
Kobieta przypatrywała mu się czas jakiś wzrokiem, który zdawał się mówić: Czy się jemu klepki pomięszały we łbie?
Ten zaś mówił dalej:
— Kroćset piorunów; już też trochę za długo należę do bractwa Zdychaj-z głodu-jak-masz-ogień, Zdychaj z chłodu-jak-masz-chleb; już mi się nareszcie i przejadło biedy; dźwigałem-ci ja i za siebie i za drugich. Już mi się i odechciało żartów, już mi się to przestało wydawać pociesznem. Do psa z facecjami! Miły Boże! toż i ja radbym jeść ile mi się żąda, i pić wedle gardła, zrzeć, spać, leżeć do góry brzuchem. Teraz na mnie kolej. Ja także, zanim mnie djabli porwą, chciałbym być miljonowym panem.
Przeszedł się znowu po izbie i dodał:
— Tak jak drudzy.
— Co się tam tobie roi po głowie? — rzekła kobieta.
Wstrząsnął głową, przymrużył oko, i natężył głos, jak kuglarz jarmarkowy, który się zabiera do pompatycznej przemowy:
— Co mi się roi? no, to ja ci powiem.
— Cicho mruknęła baba, tylko nie tak głośno, bo to są może interesa, które nie każdy powinien słyszeć.
— He, i kogóż ty się boisz? może sąsiada? Widziałem tylko co, jak sobie wyszedł na miasto. Z resztą, czy to on co słyszy, ten drągal? a potem powiadam ci, że widziałem jak wychodził.
Jednak, na wszelki wypadek, zniżył nieco głos, nie tyle jednak, żeby jego słowa mogły ujść Marjuszowi. Była jeszcze druga sprzyjająca okoliczność, która dozwoliła Marjuszowi słyszeć wszystkie szczegóły rozmowy, to jest, że śnieg obficie upadły przygłuszał turkot powozów na bulwarze.
Oto co Marjusz usłyszał następnie:
— Widzisz już go mamy, tego Krezusa; już jak byśmy go trzymali w rękach. To tak; to już ułożone. Gadałem z ludźmi. Ma tu przyjść o szóstej wieczór, ze swoimi sześćdziesięcioma frankami, łajdaczysko! Widziałaś jakem ja mu to wyrecytował to wszystko; i te sześćdziesiąt franków, i tego tam gospodarza, i termin niby, jak by to tam był jaki termin dla mnie; prawda, że to było wcale nie głupio? Przyjdzie tedy o szóstej, o tym czasie nasz sąsiad idzie jeść, a stara Burgon pomywa naczynia w mieście. Nie będzie tedy żywego ducha prócz nas w domu. Sąsiad nie wraca nigdy przed jedenastą. Zresztą dziewczęta będą pilnowały. A ty nam pomożesz. Zobaczysz jak mu ślicznie wyprzątniemy kieszenie.
— A jak sobie nie da wyprzątnąć spytała kobieta.
Jondrette machnął ręką w sposób złowrogi i rzekł:
— To go sami sprzątniemy.
I zaczął się śmiać.
Po raz to pierwszy, Marjusz widział go śmiejącego się. Śmiech jego był zimny i cichy, i mimowolnie przeszywał dreszczem.
Jondrette otworzył szafę ukrytą w ścianie tuż przy kominie, i wyciągnął z niej starą czapkę, którą sobie włożył na głowę, wyczyściwszy ją wprzódy od niechcenia rękawem.
— A teraz — rzekł — wychodzę. Mam jeszcze do pogadania i z tym i z owym. Trzeba rzecz zrobić jak się należy. Zobaczysz jak to pójdzie wybornie. Zabawię na mieście jak może być najkrócej, to pyszna gratka; a ty zostań w domu.
I powpychawszy obie pięście w kieszenie od spodni, jakiś czas stał zamyślony, potem zawołał:
— Wiesz ty, że to jest ogromne szczęście, że on mnie nie poznał. Gdyby mnie był poznał, z pewnością nie byłby przyszedł drugi raz i byłby się nam wymknął; ale to moja broda mnie uratowała, moja bródka romantyczna, moja piękna bródka romantyczna.
I począł się śmiać znowu.
Poszedł ku oknu. Śnieg padał ciągle, centkując szarą barwę nieba.
— Co za psi czas — rzekł. Potem zapinając na sobie surdut:
— Futerał nieco za przestronny. Ale to nic, dodał, zawsze djable dobrze zrobił że mi go zostawił, stary cymbał. Inaczej, aniby myśleć wyjść na miasto, i wszystko byłoby w łeb wzięło. Jak to jednak czasem rzeczy wiszą na włosku jednym.
I nacisnąwszy sobie czapkę na oczy, wyszedł.
Zaledwie miał czas zrobić kilka kroków za progiem, kiedy drzwi znów się otworzyły i ukazał się w nich raz jeszcze jego profil dziki i przebiegły.
— Ach! zapomniałem — rzekł — trzeba będzie dostać zkąd fajerki.
Mówiąc to, rzucił w fartuch swojej żonie tę samą pięciofrankówkę, którą mu był zostawił filantrop.
— Fajerkę? — zapytała kobieta.
— Tak.
— A ileż trzeba będzie węgli?
— Ze dwie miary.
— To wyniesie półtora franka, za resztę trzeba będzie kupić co na obiad.
— Nie można.
— Dlaczego?
— Ani się waż wydawać wszystkich pieniędzy.
— Dlaczego?
— Bo ja także będę potrzebował coś kupić.
— Cóż takiego?
— Coś.
— A ileż ci na to będzie potrzeba?
— Jest tu gdzie blisko sklep żelazny?
— Jest na ulicy Mouffetard.
— A! prawda, na rogu; widać go ztąd.
— Ale powiedzże mi, ile ci będzie potrzeba na to co masz kupić!
— Od półtrzecia do trzech franków.
— Nie zostanie tedy ani grosza na obiad.
— Dziś nie ma co myśleć o jedzeniu. Jest co lepszego do zrobienia.
— Jak sobie chcesz, kochanie.
Na to słowo żony, Jondrette przymknął drzwi, i tą razą Marjusz słyszał już najwyraźniej jak się oddalał w korytarzu rudery, a potem szybko zstępował ze schodów.
W tej chwili, biła pierwsza godzina na wieży u Św. Medarda.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.