Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Nędza ofiaruje swą pomoc boleści.

Marjusz wstępował powoli po schodach rudery. W chwili kiedy miał wejść do swojej izdebki, spostrzegł po za sobą, w korytarzu, że szła za nim starsza Jondretta. Widok tej dziewczyny wstręt w nim sprawiał. Jej to dał był owe nieszczęśliwe pięć franków; było już zapóźno odebrać je nazad; zresztą i kabrjolet już był odjechał, i dorożka była już daleko. A potem, onaby mu była i tak nie oddała pieniędzy. Co zaś do możności dowiedzenia się od niej czegokolwiek o zamieszkaniu nieznajomych, i myśleć o tem było daremnem. Widocznie i ona niewiele wiedziała w tym względzie, ponieważ list podpisany: Fabantou był zaadresowany: Do wielmożnego pana z kościoła Świętego Jakóba.
Marjusz wszedł do swego pokoju i chciał zamknąć drzwi za sobą.
Drzwi opierały się jego parciu; odwróciwszy się spostrzegł rękę, która nie dawała się drzwiom zamknąć.
— Co tam takiego znowu? — spytał. — Kto tam jest?
Była to starsza Jondretta.
— A! to ty, moja panno, — rzekł młody człowiek prawie ostro. — Znowu ty; czegóż chcesz znowu?
Zdawała się zamyśloną i nie patrzała mu w oczy. Nie miała już tyle śmiałości co zrana. Nie weszła do pokoju, tylko się zatrzymała w cieniu na korytarzu, gdzie ją widzieć można było przez drzwi uchylone.
— No cóż? proszęż mi odpowiedzieć — rzekł Marjusz: — Czegóż panna chcesz jeszcze odemnie?
Podniosła ku niemu swój wzrok przygasły, gdzie zdawał się rozniecać jakiś blask niewyraźny, i rzekła:
— Panie Marjusz, wyglądasz pan smutny. Co panu takiego?
— Mnie? — rzekł Marjusz.
— Tak, panu.
— Mnie nic.
— Ale nie, coś panu jest.
— Powiadam, że nic.
— A ja powiadam, że coś.
— W każdym razie proszę mi dać pokój i zostawić mnie samego.
Marjusz próbował znowu drzwi zamknąć, ale ona je przytrzymywała.
— Przepraszam pana — rzekła — niech się pan nie gniewa. — Wiem, że pan nie bogaty, a jednak dobry bardzo. Bądź pan dobrym i teraz. Dziś rano z łaski pana miałam co zjeść, powiedz mi pan teraz: co to panu takiego? Pan ma jakieś zmartwienie, to przecie widać. Ja nie chcę, żebyś pan miewał zmartwienia. Ale co tu radzić na to?
Jeżelibym się panu na co przydać mogła, to mnie proszę używać. Nie chcę wiedzieć pana sekretów, nie potrzebuje mi się pan z niczem zwierzać. Ale przecież i ja się mogę przydać na co. Mogę i panu dopomódz, kiedy mogę dopomagać mojemu ojcu. Kiedy potrzeba zanieść gdzie list, iść do jakiego domu, rozpytywać się od drzwi do drzwi, znaleźć jak i adres, chodzić za kim, to już ja jestem od tego. To też może mi pan otwarcie powiedzieć: co panu jest? a ja pójdę pogadać z kim potrzeba; czasem jak się pogada i to i owo, to się zaraz i rzecz ułoży, i wszystko się załatwi. Niechże pan się namyśli czybym ja się panu na co nie przydała.
Słowa jej istotnie nastręczyły pomysł Marjuszowi. Tonący chwyta się choćby i brzytwy.
Zbliżył się do dziewczyny.
— Słuchajno — rzekł jej.
Przerwała mu z błyskiem radości w oczach:
— Dobrze, dobrze, mów mi pan: ty — to tak i lepiej zaraz.
— Niech i tak będzie — rzekł młody człowiek. Wszak to ty, zdaje mi się, przyprowadziłaś tu tego starego pana i jego córkę?
— Ja.
— A adres ich czy wiesz?
— Nie, nie wiem.
— To musisz mi go znaleźć.
Oko dziewczyny z przygasłego stało się było rozradowanem, ale w tej chwili z rozradowanego stało się znowu ponurem.
— A! to tego panu potrzeba? — spytała.
— Tak.
— Czy pan ich zna?
— Nie.
— To znaczy — rzekła dziewczyna z żywością, że pan jej nie zna, ale chce ją pan poznać.
To ich zamienione miało w sobie coś znaczącego gorzkiego.
— No cóż? czy możesz mi to zrobić? — spytał Marjusz.
— Będzie miał pan adres pięknej panny.
W dźwięku tego wyrażenia: pięknej panny, znajdował się jak i wprzódy odcień, który się wydał niemiłym Marjuszowi. Ciągnął dalej:
— Zresztą, niech sobie będzie co chce, bylebym miał adres ojca i córki. Ich adres, czy rozumiesz?
Dziewczyna spojrzała mu bystro w oczy.
— A co dostanę za to?
— Co tylko zechcesz.
— Co tylko zechcę?
— Tak.
— Będzie pan miał adres?
Pochyliła głowę, a potem szybkiem poruszeniem popchnęła drzwi, które się też wkrótce za nią zamknęły.
Marjusz znalazł się znowu sam.
Osunął się na krzesło, głową i łokciami wsparłszy o łóżko, przepadając w myślach, które napróżno usiłował pozgromadzać, i jakby stając się pastwą zamętu. Wszystko co się było przesunęło przed nim od rana: zjawienie się anioła, jego zniknięcie, rozmowa jego przed chwilą z tą nędzną istotą, słaby błysk nadziei, migocący pośród ogromnej rozpaczy: wszystko to bezładnie wypełniało jego umysł.
Znagła został gwałtownie oderwany od swoich myśli.
Usłyszał donośny i ostry głos Jondretta, wymawiający te słowa, które go w dziwny sposób uderzyły:
— Ale ja ci powiadam, że tak, i że go poznałem.
O kimże tak gadał Jondrette? kogóż to poznał? Czy pana Białego, ojca jego Urszuli? co znowu! czyżby go Jondrette mógł znać!? Miałże Marjusz otrzymać w ten sposób nagły i nieprzewidziany, wszystkie objaśnienia, bez których jego życie było ciemnem dla niego samego? miałże się dowiedzieć nareszcie kogo kochał? Kto była ta młoda dziewczyna? Kto był jej ojciec? Ta gruba zasłona, która ich okrywała aż dotąd, miałaż się w tej chwili uchylić? Ciemności miałyż się rozjaśnić? Boże wielki!
Myśląc to, raczej wskoczył niż się w drapał na komodę, i znowu zajął miejsce przy małej szczelinie w ścianie.
Zapuścił znowu wzrok w ciemności izby Jondrettów.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.