Motyle (Małaczewski)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugeniusz Małaczewski
Tytuł Motyle
Pochodzenie Pod lazurową strzechą
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

MOTYLE.

„I psalmami — motylami
wyfruniem z mrowiska!“
K. C. NORWID

1.
Wszystko w naturze wielbi Stworzyciela
— i małe kwiaty, i drzewa olbrzymie —
cielesnym uchem wciąż się ode-w-ciela
i na swój sposób śpiewa Jego Imię.
 
Jeżeli zgłosce „T“ w Bożem orędziu
„STAŃ SIĘ“ — kształt cedru odpowiada mocą,
a „S“ — na wodę spłynęło w łabędziu, —
czem są motyle, co w słońcu się złocą
i srebrzyścieją, albo, na niebiesko
malowne, wioną nad wszystkiem, co rośnie, —
jeżeli właśnie nie tą drobną kreską,
co z „ń“ litery wyfruwa ukośnie?
 
2.
Z truchła poczwarki, przyklejonej przędzą
do uschłych liści, gałązek lub sęka,
wylecą naraz i wprost w niebo pędzą —
jasne, jak uśmiech, w którym jest podzięka.
Dziękują lotem, gdy skrzydeł opłatki
rozłożą wdzięcznie na powietrznym wiewie,

a wielbią — kiedy, siadając na kwiatki,
skrzydła składają... jak dziecko, co nie wie,
że uwielbieniem są: dłonie złożone.
 
3.
Uważ przelotem którego z motyli,
Lecz wyjdź wpierw duchem z siebie na tę stronę,
gdzie wiek się pełni w ciągu jednej chwili.
A wtedy owiń, jak nicią pajęczą,
wzrokiem swym — pierwsze z najpłochszych motyląt
i pędź z niem razem nad łąkową tęczą
na żaglowanie przez próżnię i wyląd
na pąku malwy, lub w modrym kielichu
leśnego dzwonka...
...Odłącz się od kwiatu
a leć, szeleszcząc skrzydłami pocichu:
przyglądający się pierwszy raz światu.
Aż gdzieś po drodze, która jest bez celu,
spłoszy cię nagle — łudząco-podobny
przez lot, kapryśny, jak twój — listek chmielu,
co leci sobie, jak motyl osobny.
Zlęknion tą dziwnie wspólną podobizną,
podbijesz siebie nad krzaki, nad drzewa...
lazury blaskiem cię wokół obryzną,
uczujesz, jak się twa pamięć zalśniewa
wiatrem i słońcem... tem wszystkiem... tem wszystkiem...
A myśl się stanie, niby niemy klawisz,
co już nie dźwięczy — przeto ją zostawisz
i, jak z poczwarki, wyfruniesz z niej: LISTKIEM —
MOTYLEM...



4.
Pomnę tę jasną godzinę
i zapamiętam jej urok na długo.
...Lecę — nie lecę... płynę i nie płynę...
Pode mną kwiaty, sunące wstecz smugą,
wirują cudno-barwnym kołowrotem,
który nawraca z mym każdym nawrotem,
ale w przeciwną moim lotom stronę.
A gdy podrzucę się na skrzydłach w pląsie,
to wszystkie kwiaty patrzą, jak ździwione,
i, zapadając gdzieś w głąb trawy, lśnią się,
słonecznem złotem całe zaprószone,
że świecą, niby tęczowe światełka.

I ta ich świetlność nad wszystko mię nęci,
i spadam na nie, jak najlżejsza mgiełka,
bez tchu, bez wiedzy, bez żadnej pamięci,
oprócz uczucia tej jednej tęsknoty,
co kwietnym pyłem prześwietla mi błony
i spadki — wzlotem, a spadkami — wzloty
podrywa w jakiś pęd, jak wichr, szalony.
Kiedy na chwilę usiądę na trawce,
wnet już szamocą się moje latawce,
jak zdmuchiwanej świecy żywy płomień,
i pędzę lotem, łamanym w zygzaki,
szukać wśród kwiatów-świateł — oszołomień.

A w jakiemś mgnieniu, gdy przez tarczę słońca
prześmigną cieniem nieznane mi ptaki,
cisnę się rzutem, co skrzydła wytrąca

z ich gniazd, jak wiosła, w tę światłość największą,
ku której — jakby lecę... i nie lecę...
Lecz wiatr z tych wyżyn zdmuchnie mię, jak świecę,
i znów wśród kwiatów me barwy się piększą,
i znowu szukam pośród nich światełka:
motyl — dla świata, dla siebie zaś — mgiełka
złocisto-modra — — —

5.
Kto raz przewcielił się w stworzenie boże
swym nieśmiertelnym duchem, co jest wszędzie
jeden, — ten potem uczynić to może
zawsze. I wszystkiem — w najlichszej ćmie będzie.

Krąg światła z lampy upada na kartę
i dłoń różowi mi, kiedy to piszę.
Zaś ćmy zbłąkane, z barw jasnych odarte,
ciągłym trzepotem zakłócają ciszę,
o umbrę tłukąc zewsząd rozpaczliwie,
pełne tęsknoty, oskrzydlonej bolem.
I to, co w kształtach tych, uschłej pokrzywie
podobnych, miota się, — jest nie symbolem
dla mnie już nawet, lecz bytem mym własnym,
co — szary: rzuca się w tęcze otchłanne,
ciemny: ku światłom porywa się jasnym,
nocny: chce świecić, jak gwiazdy zaranne!

Przyzwyczajoną, okamgnienną myślą
w człowieczem ciele i — w drobnej ćmie jestem...
latam z wyraźnie jedwabnym szelestem,

a koła, które skrzydłem ćmy się kreślą,
są jednocześnie oczami człowieka,
— źrenicą moją — kreślone najwierniej;
bo-ć nas duch jeden na siebie nawleka:
i w ćmie, i we mnie ta sama tęsknota
koroną męki płomiennej się cierni:
we mnie — wspanialej, w niej — może mizerniej...
Lecz jakże wspólnie do światła się miota!
I jakże nas to obojga współboli,
gdy o szkło twarde jedwab skrzydeł pogniem....
Aż w jednym ogniu — współspłoniemy ogniem
i w Światłość wieczną duch skrą się wyzwoli — — —
 
6.
Do Słońca — cała istność nasza woła.
W twarz mu patrzymy mrużącą się twarzą,
jak słoneczniki, co, krążąc dokoła
własnej łodygi, na upale marzą.
Do Gwiazd wieczorem każda myśl wylata,
a dusza taje, jak śniegowy płatek,
i łąki godzin marzeniem oplata,
jak gwiezdną rzeszą bladych małgorzatek...

Do Światła tęskni to wszystko, co lepsze
jest — w zagmatwanym krzaku ludzkiej jaźni;
sercem, jak lampą, mrok nocy odeprze
i rusztowaniem pięknej wyobraźni
wydźwignie siebie ze swego mrowiska
w obłoki — w lazur — w przejasność słoneczną
i w gwiezdną zamieć... póki nie pozyska

tych niebios, kędy Światłością przedwieczną
i wiekuistą Duch Świata się pali!...

Wszyscy jesteśmy tylko... tylko ludzie:
społeczne mrówki, lub beztroskie trutnie —
w wosku próżniactwa grzęźniem, albo w trudzie
o chleb powszedni krzątamy się smutnie.
Lecz wiem, i ufam, i wierzę niezłomnie,
że CZAS nastanie i wzlecim z mrowiska,
jak pszczoły śpiewne, rozgrane ogromnie
i jak motyle — — w ule-motyliska,
aby pracować w niebieskiej pasiece,
gdzie nas BÓG-BARTNIK mieć będzie w opiece.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eugeniusz Małaczewski.