Strona:Pod lazurową strzechą.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


4.
Pomnę tę jasną godzinę
i zapamiętam jej urok na długo.
...Lecę — nie lecę... płynę i nie płynę...
Pode mną kwiaty, sunące wstecz smugą,
wirują cudno-barwnym kołowrotem,
który nawraca z mym każdym nawrotem,
ale w przeciwną moim lotom stronę.
A gdy podrzucę się na skrzydłach w pląsie,
to wszystkie kwiaty patrzą, jak ździwione,
i, zapadając gdzieś w głąb trawy, lśnią się,
słonecznem złotem całe zaprószone,
że świecą, niby tęczowe światełka.

I ta ich świetlność nad wszystko mię nęci,
i spadam na nie, jak najlżejsza mgiełka,
bez tchu, bez wiedzy, bez żadnej pamięci,
oprócz uczucia tej jednej tęsknoty,
co kwietnym pyłem prześwietla mi błony
i spadki — wzlotem, a spadkami — wzloty
podrywa w jakiś pęd, jak wichr, szalony.
Kiedy na chwilę usiądę na trawce,
wnet już szamocą się moje latawce,
jak zdmuchiwanej świecy żywy płomień,
i pędzę lotem, łamanym w zygzaki,
szukać wśród kwiatów-świateł — oszołomień.

A w jakiemś mgnieniu, gdy przez tarczę słońca
prześmigną cieniem nieznane mi ptaki,
cisnę się rzutem, co skrzydła wytrąca