Morituri/Część czwarta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z liczby osób, które epizodycznie weszły w opowiadanie nasze i wypadkami szybko po sobie następującemi zasłonięte zostały, pan Zygmunt Garbowski najżywszą może pamięć zachował zbliżenia swego do książąt Brańskich. Odjeżdżając, był on zrazu pewien, równie jak ojciec, że zrozpaczone położenie wymoże na rodzinie upadłej wstęp dla niego, a w przyszłości świetny nawet związek z księżniczką.
W młodej głowie, bez ładu i lekkomyślnie, snuły się najdziwniejsze marzenia. Księżniczka w istocie zachwyciła go, podobnie idealnej istoty nie widział i nie śnił w życiu; związek z tym domem i imieniem pochlebiał miłości własnej. Zygmuś widział się już panem na Brańsku i marzył o balach, jakie miał wydawać. Ojciec rachował na to, iżby mu się syn ustatkował. Tymczasem nieubłagany Gozdowski, obu ich nazwawszy warjatami, odprawił z kwitkiem, nie próbując nawet przedstawić ich wniosku radzie familijnej.
Zdawało się to obu wielką niedorzecznością. Gozdowski miał przecież słuszność: byłby się ten projekt wydał obelgą tylko, mimo że Zygmunt w salonie oryginalnością swoją niezbyt niekorzystne uczynił wrażenie...
Niestety, około każdej z takich familij dogorywających zbiera się zawsze, jak na pastwę, gawiedź wszelkiego rodzaju, próbując, czy z ich puścizny nie da się jej co pochwycić. Szczęście to jeszcze wielkie, jeśli, chcąc się rzekomo ratować, morituri nie dadzą się wpleść w jakie nowe życia koło, nie na żywot nowy, ale na nowe męczeństwo. Brańskich bronił od tego szacunek, jaki ich otaczał, miłość ludzi, którzy osłaniali zgon ten, kupując im spokój chwil ostatnich.
Garbowscy byliby pewnie pozostali tak odsunięci na zawsze, gdyby przybycie pana Zenona Żurby do Lublina w sprawie nałożonego aresztu na paki i spotkanie się przypadkowe z Zygmuntem nie odżywiło w nim wspomnienia pięknej księżniczki. Sprawa szła najgorzej, pan Zenon zmuszony był siedzieć i czekać, a Garbowski, pochwyciwszy go, szczęśliwy, że znalazł przyzwoitszego do towarzystwa człowieka, przywiązał się do niego nieodstępnie.
Jakkolwiek dwa te charaktery wcale się z sobą nie godziły, bo Zenon był poważny, małomówny i surowy, a Zygmuś bałamut, który ledwie chwilami dawał się poskromić, sama ich sprzeczność zbliżała do siebie. Zenona rozrywał ten szaławiła, Zygmunta pociągał ten, jak go zwał, purytanin. Dosyć, że się spotykali bez wstrętu i słuchali, nie godząc, ale i nie kłócąc. Zenon tajemnicy z położenia książąt czynić nie miał powodu.
— Wystaw sobie pan, — zawołał na drugi dzień trzpiot — wszystkoby się było najśliczniej złożyło... i całej tej biedy uniknęło, gdyby Gozdowski miał odwagę powiedzieć, że tatko mój wszystkie długi popłaci, byle mu dano nadzieję, że ja się będę mógł z księżniczką ożenić, a przecie jej gwałtem brać nie chcieliśmy.
— Chyba żartujesz? — śmiejąc się, rzekł Zenon.
— Słowo honoru, tatko dawał pieniądze, byle słowo otrzymał, że mi się starać pozwolą.
Spojrzał na niego Zenon surowo, poważnie, smutnie.
— Mój panie Zygmuncie, skąd też wam taka myśl przyjść mogła? W teorjach społecznych wszyscyśmy przed prawem równi, to prawda, ale wychowanie, tradycje, stosunki, obyczaje dzielą mimowolnie najdemokratyczniejsze społeczeństwo na klasy. Niema na świecie nic niedorzeczniejszego i dla obu stron nieszczęśliwszego, nad rzucanie się poza kres swój w wyższe lub niższe kręgi. Jak panu albo ojcu mogło się przyśnić nawet co podobnego? Czyż pan nie widzisz, co pana dzieli od tej istoty tak delikatnej, tak czystej, tak jasnej, że samo zbliżenie do niej skazałoby was, nawykłych do innego obejścia, pojęć, słowa, na nieskończone męczarnie? Albobyście ją z piedestału jej musieli zrzucić, lub sami wspinać się w niedosięgnione dla was strefy!
— Skłaniam głowę przed niezbitem twierdzeniem pańskiem, — odezwał się Zygmunt — ale tatko jest człowiek prosty a ambitny, a ja ambitny i popsuty; chcieliśmy korzystać z cudzej biedy i brylant kupić za trzy grosze.
Zenon się uśmiechnął, ruszając ramionami.
— To niedorzeczność.
— A... a gdyby panna Stella, przez możliwy w naturze ludzkiej i niezrozumiały kontrast, podobała sobie tego półwarjata, jakim ja jestem? Gdyby przesycona tą atmosferą wody różanej i jaśminu, zapragnęła woni nieco ostrej a żywszej?
— Byłby to w istocie fenomen osobliwszy! — rzekł Zenon.
— A nie bezprzykładny — dodał Zygmuś. — Coby Gozdowskiemu zaszkodziło powiedzieć. Byliby nas wyśmieli i wypędzili, na to byliśmy przygotowani, a koniec końcem, my jedni mogliśmy do czasu uratować od katastrofy.
Zenon z niedowierzaniem głową poruszył.
— Któż panu broni bywać i teraz w Brańsku, starać się podobać i próbować szczęścia, bez pozwolenia na to osobnego i żadnych zobowiązań?
— Ale mnie tam nie przyjmą.
— Dlaczego? I owszem, staraj się pan tylko zastosować do tonu i obyczaju domu... bobyś się stał śmiesznym i niemożliwym.
Zygmunt się zamyślił i ścisnął rękę Zenona.
— Nie wydasz mnie pan z sekretu?
— O, nigdy w świecie!
Na tem się skończyło. Wyznanie pana Zygmunta było tylko dowodem jego niepohamowanego uczucia ku księżniczce. Zygmunt się kochał, o ile taki człowiek mógł być zakochany, a pod wpływem tego uczucia nieco już nawet stał się w wybrykach umiarkowańszym. Powiedział sobie, że poświęcając się w tej chwili usługom Brańskich, choćby nic więcej nie zyskał, przynajmniej zbliżyć się do nich potrafi.
Ponieważ Zenon oddalić się nie mógł z Lublina, poprosił go o polecenia, ofiarował się z pomocą, z gotowością jechania, pośredniczenia, przewożenia rozkazów i wiadomości. Prosił jak o łaskę, ażeby go użyto. Nastręczyła się zaraz sposobność i Zenon z raportem wyprawił do Brańska tego osobliwszego posła. Zygmunt tym razem nie wziął już ani karety, ani murzyna, ale na złamanie karku pojechał bryczką pocztową. Wiózł z sobą słabą nadzieję, że paki z pod sekwestru, po zaprzysiężeniu ich własności przez generała, będą mogły może być wydane, i wiadomość o uwolnieniu biednego Wincentowicza, który, wypuszczony z kozy, wprost poszedł na Firlejowszczyznę i o mało jej całej nie zburzył, szukając zdrajcy...
Nad rankiem, według instrukcji, zajechawszy do dworku Gozdowskiego, pan Zygmunt przebrał się jak najstaranniej i poszedł do księcia Roberta, zdziwionego wielce jego ranną wizytą. Z tej wytłumaczył się pan Garbowski, jako poseł, opowiedział, z czem przyjechał, i oświadczył, że na poufną odpowiedź zaczeka. Nad tą w istocie mocno się zastanowić było potrzeba. Generał od pierwszej wzmianki o przysiędze, rękami obiema opędzać się zaczął.
— Ja miałbym przysięgać, ja? Za nic w świecie! dajcie mi pokój!
Robert wcale nie nalegał, był sprawozdawcą tylko.
Na żwawe rozprawy nadeszła wtajemniczona od niejakiego czasu we wszystko Stella, chociaż przy obcym mówić o tem z nią nie wypadało. Umilkli wszyscy. Z podziwieniem zobaczyła Zygmunta, a śmiałek z wyrazem najżywszego zajęcia i uszczęśliwienia zbliżył się do niej.
Znalazł w niej zmianę nadzwyczajną, ostatnie dni powagą jeszcze większą, uroczystą oblokły dziewiczą postać, której nowego dodały wdzięku. Zygmunt uczuł, że tak powszedniego, jak on, człowieka, od tak wybranej, jak ona, istoty dzieliła przestrzeń nieprzebyta. Uczuł się onieśmielonym. Niedola uświęcała ją, niewidoczny wieniec męczeński spoczywał na jej skroniach. Zygmunt nie odważył się posunąć bliżej po pierwszych obojętnych słowach, ale szaleniej rozkochany był, niż wprzódy.
Przez cały prawie dzień patrzył na nią, słuchał jej, zostawiono go z nią i z Antoniną, bo Robert naradzał się z generałem, poił się więc dosyta tą słodką trucizną. Szalone myśli przychodziły mu do głowy: gotów był wydrzeć ojcu krocie, złożyć je u stóp księżniczki i tem pozyskać, jeśli nie jej serce, to wdzięczność, ale to wszystko, nie przechodząc ust, wrzało i kipiało w piersi.
Powoli, powoli, pod wieczór, gdy się ów dzień szczęśliwy miał kończyć, wesoły Zygmunt aż posmutniał, a księżniczka, cała przejęta swoją i rodziny niedolą, nie mogąc o niej mówić przy nieznajomym, była ciągle prawie smutna, milcząca i roztargniona. Dręczyła nieszczęśliwego Garbowskiego jego bezsilność, miljony ojca byłby odkradł staremu skąpcowi, gdyby to było możliwe. Kilka razy chciał przełamać lody, wspominając odważnie o interesach i przyznając się, że dla nich tu przybył, ale nie miał odwagi. Powiedział wkońcu, że wraca nazajutrz do Lublina, że z panem Zenonem widzieć się będzie i odezwał się do panny Antoniny, prosząc ją o polecenia do brata.
— Oprócz Antosi, i ja ślę najpiękniejsze, wdzięcznego serca ukłony panu Zenonowi, — odezwała się księżniczka — powiedz mu to pan, bo niewygasłą zachowam pamięć tych wszystkich, którzy w trudnem położeniu naszem przyjacielską dłoń nam podają.
— A! pani, więc i ja choć cząsteczkę drobniuchną tej pamięci będę może miał w udziale — przerwał Zygmunt. — Nigdybym się nie śmiał przyznać, że do niej roszczę prawo, ale ona dla mnie tak jest droga! Wszakże ja tu jestem także posłem pana Zenona i przyjechałem jako sługa państwa.
— O, ja o tem wiem! — uśmiechnęła się Stella — i dziękuję panu.
Podała mu rękę.
Tej ręki pierwszy raz miał szczęście dotknąć pan Zygmunt. Spojrzał, przykląkł nagle i pocałował. Księżniczka zarumieniła się niezmiernie i byłaby mu ją cofnęła, gdyby szalony chłopak nie był się tak uwinął, że uciekającą już, złapał ustami w powietrzu.
— Niechże mnie pani mianuje swoim pierwszym dworzaninem, — zawołał — a poświęcę się cały na jej usługi i będę szczęśliwy. Niech pani wypróbuje mnie rozkazem choćby najśmielszym, a życie chyba stracę, jeśli go nie spełnię.
— O! nie śmiałabym ani prosić, ani rozkazywać, nie mam do tego najmniejszego prawa, — smutnie rzekła księżniczka — a potem... ja jestem niemym a łzawym świadkiem tego, co z nami los czyni, ja... nie mogę nic...
— Pani rozkaz byłby wszechmogący! — zawołał Zygmunt.
Stella zamyśliła się, zarumieniła.
— A, gdyby był środek ocalenia ojca, stryja, brata od troski i męczarni, — rzekła pocichu — ten, ktoby to uczynił, miałby prawo żądać ode mnie całego mego serca, całej wdzięczności mojej.
Słowa były wyrzeczone z namysłem, powoli, z uroczystością jakąś; patrzyła w oczy Zygmuntowi, wymawiając je, jakby pragnęła, ażeby je dobrze zapamiętał i zrozumiał, i podała mu znowu tę białą rączkę raz cofniętą, którą on w gorące pochwycił dłonie i pocałował znowu niewyrwaną.
Antonina, będąca świadkiem tej sceny, zarumieniła się za przyjaciółkę, przestraszyła jej wyrazistością i znaczeniem, chciała coś powiedzieć, aby je osłabić, aby w żart obrócić, lecz Zygmunt, który zdawał się tylko czekać na tę odpowiedź, pochwycił za kapelusz i rzucił się ku drzwiom.
— Jadę natychmiast — rzekł — i co tylko jest w mocy ludzkiej uczynię, żeby ratunek przyszedł w porę. Jeśli nie potrafię nic, nie pokażę się tu więcej, lecz jeśli mi się uda... O, pani! nadto cenię przyrzeczoną nagrodę, żebym się o nią nie upomniał.
Nim się opatrzyły panie, Garbowski już był za drzwiami i, jak szalony, leciał pożegnać księcia Roberta.
— Na Boga, droga księżniczko, cóżeście to uczynili! — zawołała Antonina, łamiąc ręce. — Ten chłopak oszaleje, a jeśli mu się uda i przyjdzie rzeczywiście upomnieć się...
— O co?
— O waszą rękę, droga Stello! To, coście przyrzekli, nieinaczej się tłumaczy.
— To mu ją oddam! — przerwała księżniczka. — Nietylko rękę, choćby życie dla nich, dla ojca, dla rodziny. Ja! ja jestem małą jej gałązką, przeznaczoną na odpadnięcie od pnia, z którego wytrysła. Gdybym ich tylko ocalić mogła!
Antonina nie odpowiedziała nic, łzy się jej zakręciły w oczach.
Zygmunt pobiegł do mieszkania księcia Roberta, którego zastał na naradzie z generałem; stanowczo książę Hugon przysięgi złożyć się wzbraniał. Tłumaczono mu, że część majętności, której się zrzekł, więcej była warta, niż wszystko to, co te paki zawierały, że mógł śmiało zapewnić, iż mu się tyle przynajmniej z ogólnej fortuny należy; takich jezuickich wybiegów stary nie rozumiał.
— Niech przepada wszystko, a ja fałszywej czy wykrętnej przysięgi nie złożę — rzekł stanowczo.
Zygmunt dla formy tylko wysłuchał narady i konkluzji, nie mówiąc ani słowa; pilno mu było wracać i rozmówić się z ojcem. Nie wątpił, iż czas jeszcze będzie ratować Brańskich, a wierzył, jak ewangelji, słowu księżniczki, które obietnicami szczęścia w uszach mu brzmiało.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.