Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z liczby osób, które epizodycznie weszły w opowiadanie nasze i wypadkami szybko po sobie następującemi zasłonięte zostały, pan Zygmunt Garbowski najżywszą może pamięć zachował zbliżenia swego do książąt Brańskich. Odjeżdżając, był on zrazu pewien, równie jak ojciec, że zrozpaczone położenie wymoże na rodzinie upadłej wstęp dla niego, a w przyszłości świetny nawet związek z księżniczką.
W młodej głowie, bez ładu i lekkomyślnie, snuły się najdziwniejsze marzenia. Księżniczka w istocie zachwyciła go, podobnie idealnej istoty nie widział i nie śnił w życiu; związek z tym domem i imieniem pochlebiał miłości własnej. Zygmuś widział się już panem na Brańsku i marzył o balach, jakie miał wydawać. Ojciec rachował na to, iżby mu się syn ustatkował. Tymczasem nieubłagany Gozdowski, obu ich nazwawszy warjatami, odprawił z kwitkiem, nie próbując nawet przedstawić ich wniosku radzie familijnej.
Zdawało się to obu wielką niedorzecznością. Gozdowski miał przecież słuszność: byłby się ten projekt wydał obelgą tylko, mimo że Zygmunt w salonie oryginalnością swoją niezbyt niekorzystne uczynił wrażenie...
Niestety, około każdej z takich familij dogorywających zbiera się zawsze, jak na pastwę, gawiedź wszelkiego rodzaju, próbując, czy z ich puścizny nie da się jej co pochwycić. Szczęście to jeszcze wielkie, jeśli, chcąc się rzekomo ratować, morituri nie dadzą