Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

demokratyczniejsze społeczeństwo na klasy. Niema na świecie nic niedorzeczniejszego i dla obu stron nieszczęśliwszego, nad rzucanie się poza kres swój w wyższe lub niższe kręgi. Jak panu albo ojcu mogło się przyśnić nawet co podobnego? Czyż pan nie widzisz, co pana dzieli od tej istoty tak delikatnej, tak czystej, tak jasnej, że samo zbliżenie do niej skazałoby was, nawykłych do innego obejścia, pojęć, słowa, na nieskończone męczarnie? Albobyście ją z piedestału jej musieli zrzucić, lub sami wspinać się w niedosięgnione dla was strefy!
— Skłaniam głowę przed niezbitem twierdzeniem pańskiem, — odezwał się Zygmunt — ale tatko jest człowiek prosty a ambitny, a ja ambitny i popsuty; chcieliśmy korzystać z cudzej biedy i brylant kupić za trzy grosze.
Zenon się uśmiechnął, ruszając ramionami.
— To niedorzeczność.
— A... a gdyby panna Stella, przez możliwy w naturze ludzkiej i niezrozumiały kontrast, podobała sobie tego półwarjata, jakim ja jestem? Gdyby przesycona tą atmosferą wody różanej i jaśminu, zapragnęła woni nieco ostrej a żywszej?
— Byłby to w istocie fenomen osobliwszy! — rzekł Zenon.
— A nie bezprzykładny — dodał Zygmuś. — Coby Gozdowskiemu zaszkodziło powiedzieć. Byliby nas wyśmieli i wypędzili, na to byliśmy przygotowani, a koniec końcem, my jedni mogliśmy do czasu uratować od katastrofy.
Zenon z niedowierzaniem głową poruszył.
— Któż panu broni bywać i teraz w Brańsku, starać się podobać i próbować szczęścia, bez pozwolenia na to osobnego i żadnych zobowiązań?
— Ale mnie tam nie przyjmą.
— Dlaczego? I owszem, staraj się pan tylko zastosować do tonu i obyczaju domu... bobyś się stał śmiesznym i niemożliwym.
Zygmunt się zamyślił i ścisnął rękę Zenona.