Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Ulica Lafitte.

Idźmy za każdym z naszych bohaterów; będzie to może sposób do posunięcia naszej historji trochę naprzód.
W porządku hierarchicznym zaczniemy od Jana Roberta.
Daleko jest od ulicy Zachodniej na ulicę Lafitte, wziął więc Jan Robert spotkany na drodze kabrjolet i przejechał niemal cały Paryż. Kwadrans po północy biło na kościele, kiedy stanął na miejscu. Zapłacił stangreta, jak przystało na zadowolonego i zakochanego poetę; potem wśliznął się między mury owinięty płaszczem. W tej epoce młodzież nosiła jeszcze płaszcze.
Przybywszy pod nr. 24, zatrzymał się. Ulica była pusta; pociągnął maleńki guzik prawie niewidzialny i czekał. Odźwierny nie pociągnął sznurka, ale przyszedł otworzyć sam.
— Natalia? powiedział półgłosem Jan Robert, wsuwając złoty pieniądz w rękę arystokratycznego sługi.
Odźwierny dał znak porozumienia, wszedł z Janem Robertem do bramy i otworzył drzwi wychodzące na schody boczne.
Jan Robert pobiegł po nich.
Odźwierny zamknął drzwi za nim.
Potem, spoglądając na złotą sztukę:
— Ho! ho! rzekł do siebie, zdaje mi się, że panna Natalia zrobiła dobry interes, nie dziwno mi teraz, że się tak stroi.
Jan Robert zaś pobiegł po schodach z szybkością wskazującą znajomość miejscowości i żywe pragnienie dostania się czemprędzej na trzecie piętro, które zdawało się być celem jego nocnej wycieczki. Było to tem prawdopodobniejsze, że postać jakaś zdawała się oczekiwać jego przybycia.
— Czy to ty, Natalio? zapytał.
— Ja, panie, odpowiedziała subretka, której gustowny strój usprawiedliwiał w zupełności to, co o niej powiedział odźwierny.
— A twoja pani?
— Uprzedzona.
— Czy może mnie przyjąć?
— Spodziewam się.
— Dowiedz się, Natalio, dowiedz.
— Czy pan zechce przez ten czas wejść do gołębnika? zapytała z uśmiechem nowoczesna Marion.
— Gdzie chcesz, Natalio, gdzie chcesz, moje dziecię; byłem tylko długo nie pozostawał samotny.
— O! co do tego bądź pan spokojny; możesz pan być pewnym, że jesteś kochany.
— Doprawdy, Natalio, kocha mnie?
— Pan zasługuje na to.
— Pochlebiasz?
— Człowiek, o którym pisano w gazetach!
— A czyż to i o panu de Marande nie piszą w gazetach?
— Tak, ale on, to co innego.
— Jakto!
— On nie jest poetą.
— Nie, ale jest za to bankierem. O!Natalio, wierzaj mi, że pomiędzy poetą i bankierem, mało która kobieta wybrałaby poetę...
— Moja pani jednakże...
— Twoja pani nie jest kobietą, tylko aniołem.
— A ja czem jestem?
— Nieznośną gadułą, która mi czas zabiera.
— Wejdź pan, postaramy się, żeby go odzyskać.
I popchnęła Jana Roberta do pokoju, nazwanego gołębnikiem.
Był to śliczny gabinet, cały obity perską materją, również jak dotykająca doń ubieralnia: sofy, poduszki, firanki, łóżko, wszystko było perskie. Lampa zawieszona u stropu w urnie z czeskiego szkła różowego, oświecała ten mały namiot, zdający się takim, jaki sylfy i ondyny stawiają dla królowej czarodziejek, kiedy ta podróżuje po swych państwach.
Jakoż, kiedy pani de Marande nie mogła przyjąć Jana Roberta u siebie, tam przychodziła przepędzić z nim godzinkę; sama ona kazała urządzić ten pokoik, własnym gustem, w tym celu i na tę intencję.
Tylko, ponieważ znajdował się pod samym dachem, przeto oboje nazwali go gołębnikiem. I zasługiwał na ten tytuł, nietylko, że mieścił się na trzeciem piętrze, lecz że czule w nim się kochano.
Nikt, wyjąwszy pani de Marande, Jana Roberta, Natalii i tapicera, nie wiedział o tem gnieździe motylowem.
Tam to były zamknięte owe tysiączne pamiątki, co stanowią bogactwo rzeczywistej miłości: zwoje uciętych włosów, wstążki opadłe z włosów i noszone na sercu, wiązanki zwiędłych fiołków parmeńskich, aż do żyłkowatych kamyków, zebranych na wybrzeżach morskich, gdzie dwie kochające istoty spotkały się po raz pierwszy i błądziły razem.
Tam to zamknięte było dobro najwyższe ze wszystkich, listy, za pomocą których od pierwszego dnia, kiedy powiedzieli sobie, że się kochają, mogli iść w ślad swego życia; te listy, które prawie zawsze są katastrofą w miłościach, a od których pisania nie można się przecież powstrzymać i na spalenie nie można się zdobyć: możnaby wszakże spalić i zachować popiół, ale popiół, to obraz śmierci, godło nicości.
Leżał tam nad kominkiem pugilares, gdzie oboje zapisali jedną datę, 7 marca; po obu stronach zwierciadła nad kominkiem, dwa bukiety kwiatów malowane przez panią de Marande, kiedy była jeszcze małą dziewczynką.
Było tam wszystko, co w pokoju przeznaczonym nietylko do schadzki i do szczęścia, ale nadto do oczekiwania i do marzenia, może podwoić szczęście. Rozumie się wreszcie, że oczekiwanie było tylko dolą Jana Roberta.
Zrazu nie chciał on się wcale zgodzić na używanie tego pokoju. Z uczuciem delikatności, właściwem pewnym duszom wybranym, wyraził on swój wstręt Lydii.
Ale Lydia odpowiedziała:
— Zdaj się na mnie, mój drogi, i nie chciej być delikatniejszym w tym względzie, niż ja sama.
Jan Robert chciał mieć wyjaśnienie tego.
— Zdaj się na moją godność, rzekła mu, ale nie żądaj więcej, bo chcesz, ażebym ci wyjawiła tajemnicę, która nie jest moją.
I Jan Robert, który koniec końców kochał się jak szalony, zamknął oczy i dał się wieść za rękę do małego gołębnika przy ulicy Lafitte.
Tam on przepędzał najsłodsze życia swego chwile. Tam, jak powiedzieliśmy, wszystko było słodkie, nawet oczekiwanie.
Tej chwili, równie jak innych, był on w tem usposobieniu umysłu i serca, pełnem uroku i czułości, oczekując na rozkoszną istotę. Całował religijnie wiszący pod zwierciadłem różaniec z kości słoniowej, który spoczywał na szyi Lydii, kiedy jeszcze była dzieckiem, gdy usłyszał szelest sukni i zbliżających się kroków.
Poznał je, i nie odrywając ust od różańca, odwrócił się tylko ku drzwiom. Pocałunek zaczęty na słoniowej kości, skończył się na drżącem czole młodej kobiety.
— Czy dałam na siebie czekać? zapytała, uśmiechając się.
— Tyle, ile dałby na siebie czekać ptaszek, rzekł Jan Robert, ale boleść, wiesz Lydio, nie mierzy się trwaniem, lecz siłą.
— A szczęście?
— O! szczęście nie mierzy się wcale.
— Dlatego też trwa nie tak długo. Proszę z sobą, panie poeto! mamy ci złożyć powinszowania.
— Ależ... odezwał się Jan Robert, który miał wstręt do zejścia do pokojów pani de Marande, taki sam, jak przedtem do przebywania w gołębniku, dlaczegóż nie tu?
— Dlatego, iż chcę, ażeby dzień dla ciebie skończył się tak, jak zaczął: pośród dwóch twoich uwielbień: kwiatów i wonności.
— O moja piękna Lydio! rzekł młodzieniec, miłośnie spoglądając na młodą kobietę, nie jestżeś ty wonnością i kwiatem? i ażeby znaleźć moje dwa uwielbienia, jak powiadasz, potrzebujęż odchodzić od ciebie?
— Potrzebujesz ulegać mi w każdym punkcie; owóż, dziś wieczór postanowiłam, że u mnie będziesz uwieńczony wawrzynem: pójdź więc, poeto, bo inaczej nie będzie wieńca.
Jan Robert wysunął rękę z rąk pięknej czarodziejki i podszedł do okna.
— Ależ, rzekł, pan de Marande jest w domu.
— Czy jest w domu? zapytała niedbale Lydia.
— Niezawodnie, odrzekł Jan Robert.
— Aha! odezwała się młoda kobieta.
— Więc cóż będzie?
— To, że czekam na ciebie... A! nie dosyć jest skinąć na ciebie.
— Lydio, przysięgam ci, że mnie czasami przestraszasz.
— Dlaczego?
— Bo cię nie rozumiem.
— Doprawdy? I powiadasz sobie: „Ależ istotnie, ta pani de Marande musi być chyba...
— Nie kończ, Lydio, ja wiem, że ty jesteś nietylko zachwycającą kobietą, ale uczciwą i delikatną duszą.
— Tylko, że wątpisz... Panie Janie Robercie, czy chcesz czy nie chcesz iść ze mną do mojego mieszkania? Mojem prawem jest zaprowadzić cię tam.
— A twoje prawo jest tajemnicą, która do ciebie nie należy?
— Nie.
— Szczęściem, że jak wszelką tajemnicę, tak i tę odgadnąć można!
— Byłem ci nie przychodziła w pomoc, sumienie moje spokojne. Szukaj.
— Zdaje mi się, że znalazłem, Lydio.
— Ej! odezwała się młoda kobieta, otwierając wielkie oczy, w których więcej jeszcze było powątpiewania, niż zdziwienia.
— Tak.
— Ciekawam.
— Jeżeli trafiłem, powiesz: „Tak“.
— Słucham, słucham, przedewszystkiem.
— Otóż wczoraj zetknąłem się z twoim mężem w alei prowadzącej do Niemej.
— Konno jechał, czy w powozie?
— Konno.
— Sam?
— Mam ci powiedzieć otwarcie?
— O! proszę; ja wcale nie jestem zazdrosną.
I pani de Marande rzuciła ustami to zapewnienie z taką szczerością, że łatwo było odgadnąć, iż mówi prawdę.
— Otóż właśnie, że nie był sam: służył za towarzysza ślicznej amazonce.
— Doprawdy?
— Czy ci opowiadam coś nowego? — Nie, ale w tem wszystkiem jeszcze nie widzę tajemnicy.
— Owóż wtedy pomyślałem, że skoro pan de Marande nie czyni sobie z tego skrupułu, by jeździć do Lasku z inną kobietą, a nie własną żoną, przeto i ty przypisujesz sobie to prawo.
— Nie powiedziałam ci, że sobie przypisuję prawo, ale powiedziałam że je mam.
— Więc nie zgadłem?
— Nie.
— Teraz, pozwól Lydjo, że ci zadam jedno pytanie.
— Słucham.
— Czy odpowiesz?
— Zobaczę.
— Jakim to sposobem dzieje się, że pan de Marande, mając żonę taką śliczną jak ty, zamiast być kochankiem wszystkich kobiet...
— Cóż dalej?
— Nie jest mężem swojej?
— Otóż to właśnie tajemnica, której ci nie mogę powiedzieć, poeto.
— Dlaczego?
— Dlatego, powtarzam ci, że nie jest moją.
— A czyja?
— To tajemnica pana de Marande. Pójdź!
Jan Robert nie mając już nic do przeciwstawienia, dał się poprowadzić swej pięknej Aryadnie przez zakręty labiryntu przy ulicy Lafitte.
— Ha, mówił z cicha, zdaje się przynajmniej, że w tym labiryncie nie ma Minotaura.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.