Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Doprawdy, Natalio, kocha mnie?
— Pan zasługuje na to.
— Pochlebiasz?
— Człowiek, o którym pisano w gazetach!
— A czyż to i o panu de Marande nie piszą w gazetach?
— Tak, ale on, to co innego.
— Jakto!
— On nie jest poetą.
— Nie, ale jest za to bankierem. O!Natalio, wierzaj mi, że pomiędzy poetą i bankierem, mało która kobieta wybrałaby poetę...
— Moja pani jednakże...
— Twoja pani nie jest kobietą, tylko aniołem.
— A ja czem jestem?
— Nieznośną gadułą, która mi czas zabiera.
— Wejdź pan, postaramy się, żeby go odzyskać.
I popchnęła Jana Roberta do pokoju, nazwanego gołębnikiem.
Był to śliczny gabinet, cały obity perską materją, również jak dotykająca doń ubieralnia: sofy, poduszki, firanki, łóżko, wszystko było perskie. Lampa zawieszona u stropu w urnie z czeskiego szkła różowego, oświecała ten mały namiot, zdający się takim, jaki sylfy i ondyny stawiają dla królowej czarodziejek, kiedy ta podróżuje po swych państwach.
Jakoż, kiedy pani de Marande nie mogła przyjąć Jana Roberta u siebie, tam przychodziła przepędzić z nim godzinkę; sama ona kazała urządzić ten pokoik, własnym gustem, w tym celu i na tę intencję.
Tylko, ponieważ znajdował się pod samym dachem, przeto oboje nazwali go gołębnikiem. I zasługiwał na ten tytuł, nietylko, że mieścił się na trzeciem piętrze, lecz że czule w nim się kochano.
Nikt, wyjąwszy pani de Marande, Jana Roberta, Natalii i tapicera, nie wiedział o tem gnieździe motylowem.
Tam to były zamknięte owe tysiączne pamiątki, co stanowią bogactwo rzeczywistej miłości: zwoje uciętych włosów, wstążki opadłe z włosów i noszone na sercu, wiązanki zwiędłych fiołków parmeńskich, aż do żyłkowatych kamyków, zebranych na wybrzeżach morskich, gdzie dwie kochające istoty spotkały się po raz pierwszy i błądziły razem.