Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1438

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tyle, ile dałby na siebie czekać ptaszek, rzekł Jan Robert, ale boleść, wiesz Lydio, nie mierzy się trwaniem, lecz siłą.
— A szczęście?
— O! szczęście nie mierzy się wcale.
— Dlatego też trwa nie tak długo. Proszę z sobą, panie poeto! mamy ci złożyć powinszowania.
— Ależ... odezwał się Jan Robert, który miał wstręt do zejścia do pokojów pani de Marande, taki sam, jak przedtem do przebywania w gołębniku, dlaczegóż nie tu?
— Dlatego, iż chcę, ażeby dzień dla ciebie skończył się tak, jak zaczął: pośród dwóch twoich uwielbień: kwiatów i wonności.
— O moja piękna Lydio! rzekł młodzieniec, miłośnie spoglądając na młodą kobietę, nie jestżeś ty wonnością i kwiatem? i ażeby znaleźć moje dwa uwielbienia, jak powiadasz, potrzebujęż odchodzić od ciebie?
— Potrzebujesz ulegać mi w każdym punkcie; owóż, dziś wieczór postanowiłam, że u mnie będziesz uwieńczony wawrzynem: pójdź więc, poeto, bo inaczej nie będzie wieńca.
Jan Robert wysunął rękę z rąk pięknej czarodziejki i podszedł do okna.
— Ależ, rzekł, pan de Marande jest w domu.
— Czy jest w domu? zapytała niedbale Lydia.
— Niezawodnie, odrzekł Jan Robert.
— Aha! odezwała się młoda kobieta.
— Więc cóż będzie?
— To, że czekam na ciebie... A! nie dosyć jest skinąć na ciebie.
— Lydio, przysięgam ci, że mnie czasami przestraszasz.
— Dlaczego?
— Bo cię nie rozumiem.
— Doprawdy? I powiadasz sobie: „Ależ istotnie, ta pani de Marande musi być chyba...
— Nie kończ, Lydio, ja wiem, że ty jesteś nietylko zachwycającą kobietą, ale uczciwą i delikatną duszą.
— Tylko, że wątpisz... Panie Janie Robercie, czy chcesz czy nie chcesz iść ze mną do mojego mieszkania? Mojem prawem jest zaprowadzić cię tam.
— A twoje prawo jest tajemnicą, która do ciebie nie należy?