Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Człowiek, który zna swego psa, i człowiek, który zna swego konia.

W dziesięć minut Salvator stanął na ulicy Macon i otwierał drzwi od tej małej jadalni, której pompejańskie freski tak zachwyciły Jana Roberta, kiedy pierwszy raz je widział.
Po otwarciu drzwi i chodzie, poznała snąć Fragola swego ukochanego Salvatora, gdyż jednocześnie wybiegła z sypialni i młodzi oboje znaleźli się w objęciach.
Była godzina szósta, obiad czekał.
— Zjemy obiad prędko, rzekł Salvator, mam przed sobą małą podróż.
Fragola opuściła ręce.
— Podróż? rzekła smutnie, ale z rezygnacją.
— O! bądź spokojna, moja ty najdroższa, nie będzie ona długą. Jutro o świcie powrócę.
— Ale czy podróż nie jest niebezpieczną? zapytała Fragola.
— Zdaje mi się, że nie.
— Z pewnością?
— Więc dajesz mi pozwolenie?
— Bezwątpienia.
— Właśnie Karmelita dziś wróciła do Paryża; wynajęłyśmy jej z Lydją i Reginą małe mieszkanko, ażeby niczem się nie zajmowała. Przeniosłyśmy tam cały sprzęt z pawilonu Kolombana. Pani de Marande wydaje wielki bal dziś wieczór; Regina idzie, czy raczej poszła za mąż dziś rano: byłby to smutny wieczór dla Karmelity, gdyby go przepędziła sama, a przy twojem pozwoleniu...
Salvator przerwał Fragoli pocałunkiem.
— Idź, moje dziecko, idź!
Mimo tego pozwolenia, ręce Fragoli znów oplotły się koło szyi Salvatora.
— Masz jeszcze jakieś żądanie? rzekł z uśmiechem.
— Tak, odpowiedziała Fragola dając znak swoją prześliczną główką.
— Powiedz więc.
— Karmelita jest wciąż okrutnie smutną i zdaje mi się, że gdybym jej opowiedziała historję prawie tak smutną jak jej, smutniejszą nawet w początkach, a która jednak zakończyła się wielką radością, toby ją pocieszyło.
— A jakąż to historję chciałabyś opowiedzieć swej biednej przyjaciółce, moja dobra Fragolo.
— Moją.
— Opowiedz, moje dziecię, rzekł Salvator, a podczas opowiadania aniołowie słuchać was będą.
— Dziękuję!
— A gdzie mieszka Karmelita?
— Na ulicy Tournon.
— Co ona będzie robić, nieszczęsna?
— Wiesz, że ma głos wspaniały.
— Więc cóż?
— Ona powiada, że jedna tylko rzecz może jeżeli nie pocieszyć ją, to przynajmniej ulżyć jej ciężaru życia.
— Tak, ona chce śpiewać; ma słuszność. Ze złamanych to serc wychodzą najwznioślejsze tony. Powiedz, że dam jej nauczyciela, Fragolo. Wiem jakiego człowieka jej potrzeba i mam go pod ręką.
— O! ty jesteś jak ten Fortunatus, którego legendę raz mi opowiadałeś, co miał sakiewkę, z której jedne po drugich wydobywał przedmioty jakich pragnął.
— Więc zapragnij czego, Fragolo.
— O! ty wiesz, że pragnę tylko miłości twojej.
— A ponieważ masz ją całą...
— Przeto pragnę jednej tylko rzeczy: zachować ją.
I, przypomniawszy sobie, że Salvator kazał jej się spieszyć, uściskała go po raz ostatni i weszła do kuchni, gdy on tymczasem wszedł do sypialni.
W dziesięć minut oboje wrócili do jadalni, Fragola nakryła stół, Salvator przywdział zupełny strój myśliwski.
Fragola patrzyła na Salvatora z podziwieniem.
— Idziesz na polowanie? zapytała.
— Tak.
— Mnie się zdawało, że już polowanie zamknięte.
— Rzeczywiście, ale ja idę na polowanie otwarte w każdym czasie, na polowanie prawdy.
— Salvatorze, rzekła Fragola lekko blednąc, gdybym nie uważała za grzech ze strony Opatrzności, iżby ci się miało zdarzyć nieszczęście, nie miałabym spokoju, patrząc na szczególne życie, jakie prowadzisz.
— Masz słuszność, rzeki Salvator z tą uroczystością, którą czasami w nim uważano, jestem pod opieką Pana Zastępów, nie potrzebujesz się więc obawiać.
I wyciągnął rękę do Fragoli. Ręką tą Fragola otarła łzę.
— Cóż to? zapytał Salvator.
— Tak, tak, szaloną jestem, mój najdroższy. Jest wreszcie jedna rzecz, która mnie uspokaja: wychodzisz w stroju myśliwskim, a więc bierzesz strzelbę...
— I Rolanda.
— O! to już zupełnie spokojna jestem, a na dowód patrz.
Uśmiechnęła się tym rozkosznym uśmiechem różanych ust i białych ząbków, który jest przywilejem tylko młodocianego wieku.
Siedli oboje przy stole naprzeciw siebie.
Przy objedzie, Salvator miał szczególne staranie o Rolandzie, tylko raz wyrwało mu się zawołać nań Brezyl, na co pies podskoczył z radością.
— Brezyl? powtórzyła Fragola z akcentem pytającym.
— Tak, dowiedziałem się niektórych szczegółów o młodości naszego przyjaciela, rzekł Salvator z uśmiechem. Nie Rolandem, lecz nazywał się Brezylem. Czyż ty nie utrzymujesz czasami, że zanim nazwano mnie Salvatorem, nazywałem się inaczej, i nim posłańcem miejskim, byłem przed tem czem innem? Tak jest z Rolandem jak ze mną, kochana Fragolo. Jaki pan, taki pies.
— Jesteś tajemniczym, jak romans pana d’Arlincourt.
— A ty jesteś tak piękną i miłą, jak bohaterka Walter Scotta.
— Czy będę wiedzieć historję Rolanda?
— Ha! jeżeli on mi ją opowie.
— Jakto, jeżeli ci opowie?
— Tak; wszak wiesz, że ja czasami rozmawiam z Rolandem?
— Ja także, słyszy mnie i odpowiada.
— Wielka rzecz! czyż ty, nie to samo co ja?
— I opowiedział ci już co ze swoich dziejów? zapytała Fragola.
— Powiedział mi, że się nazywał Brezyl. Nieprawdaż Rolandzie, wszak mi powiedziałeś, żeś się nazywał Brezyl?
Roland obrócił się ze dwa razy naokoło siebie, jak gdyby biegł za swym ogonem i szczeknął radośnie.
— Czy domyślasz się, gdzie idziemy, Brezylu? zapytał Salvator.
Pies warknął.
— Tak, domyślasz się. Czy znajdziemy to, czego szukamy Brezylu?
Brezyl warknął znowu.
— Więc poprowadzisz mnie?
Za całą odpowiedź pies skierował się ku drzwiom, stanął na tylnych łapach i zaczął drapać. Gdyby był powiedział do Salvatora: „Idź za mną,“ słowa te nie byłyby wyrazistszemi.
— Widzisz, rzekł Salvator do Fragoli, Brezyl czeka tylko na mnie. Do jutra rana, kochanko moja. Spełnij swe posłannictwo pocieszycielki. Ja może spełnię swój obowiązek mściciela.
Na te ostatnie słowa Fragola powtórnie zbladła, ale Salvator obawę jej poczuł tylko po czulszym uścisku.
W chwili, gdy wychodził na ulicę, siódma biła na kościele Notre-Dame.
Salvator skierował się na most św. Michała, Brezyl szedł dumnie o dwadzieścia kroków przed nim.
Na placu Sprawiedliwości stała kareta do najęcia, odchodząca do Viry, którą dobrze znał Salvator, a konduktor jej dobrze znał Salvatora. Zatem umowa o cenę stanęła niebawem: za sumę pięciu franków Salvator miał prawo rozporządzać przez całą noc karetą na rzecz swoją i swojego psa.
Po skończeniu układu, Salvator dał znak Rolandowi, który bez ceremonji, jednym skokiem rzucił się w karetę i jak przystało na psa dobrze wychowanego, wyciągnął się natychmiast na ławeczce. Salvator wszedł za nim, oparł się w kąciku, wyciągnął nogi, ustawił jak mógł najlepiej strzelbę i po tem wszystkiem dał znak konduktorowi, mówiąc:
— Kiedy zechcesz, w drogę.
Ale nie dość było na tem, ażeby konduktor chciał: do woli konduktora trzeba było dodać wolę konia.
Owóż, nigdy na świecie koń nie był mniej usposobionym do uległości wezwaniom konduktora, jak ta ostrokoścista szkapa, której posłannictwem było zaprowadzić Salvatora na poszukiwania tajemniczej zbrodni, której wskazówkę stanowiło poznanie się Róży z Brezylem.
Nareszcie, po dziesięciu minutach walki, zwyciężony zwierz zdecydował się wyruszyć.
— A co! zawołał konduktor z miną człowieka, który zna do głębi swego konia, nie powiedziałem panu, że on ruszy, jak tylko zechce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.