Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/816

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dokąd zechcesz.
— Nie.
— Zdaje mi się jednak, że jest coś nakształt romansu w tem co zaszło.
— Coś lepszego niż romans, mój poeto: jest to historja, która mi nawet wygląda na straszną zbrodnię.
— Czy będziemy o niej wiedzieć?
— Prawdopodobnie, ponieważ i ty odgrywasz w niej rolę.
— Drogi Salvatorze, odezwał się Justyn, nie zapominaj, że serce jednego z twoich przyjaciół cierpi; więc jeżeli pośród tego wszystkiego dowiesz się co o mojej Minie...
— Bądź spokojny, ty i Mina jesteście w tym zakątku myśli mojej, w którym chowam moich najdroższych przyjaciół.
I podając rękę Petrusowi, a jednocześnie zamieniając z nim znak porozumienia, wziął Różę na ręce, bo chociaż przyszła do siebie, iść jednak nie mogła, zszedł z nią na dół, wsadził w dorożkę, i pod strażą dwóch młodzieńców oraz Babolina, odesłał do domu.
— Czy rozumiesz ty cośkolwiek z tego, co zaszło? zapytał Jan Robert.
— Nie, a ty?
— Zgoła nic! To też oniemiałem, i według naszego francuzkiego przysłowia, rzucam język psu na strawę; dobry interes dla Brezyla!
Brezyl chciał nasamprzód wskoczyć do dorożki z małą Różą; potem chciał za nią biedź, ale za każdym razem wstrzymał go Salvator.
I rzecz dziwna! wstrzymywał go rozumowaniem raczej, jak człowieka, niż rozkazem, groźbą, zaklęciem, jak psa.
Potem, gdy znikła dorożka uprowadzająca Różę, Salvator zapuścił się w aleję Obserwatorjum, szepcząc:
— Pójdź Brezylu pójdź ze mną! Musisz dopomódz mi do wynalezienia mordercy tego dziecka.
A Brezyl jak gdyby rozumiał, już nie wyrywał się za dorożką swej przyjaciółki, obrócił się tylko kilka razy za nią, wydając za każdym razem głos nietyle żałosny, ile czuły.