Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Schadzka.

Salvator podchodził zwolna, a w miarę jego zbliżania, Petrus powstawał jakby mimowoli.
— I cóż, po wszystkiemv zapytał.
— Tak, odpowiedział Salvator.
Petrus się zachwiał.
Salvator podbiegł, jakby chcąc go podtrzymać; Petrus, spostrzegł to i chciał się uśmiechnąć.
— Daj pokój; wiedziałem, że to nastąpi, rzekł.
I raz jeszcze przesunął po wilgotnem czole batystową chustkę.
— Mam ci coś do powiedzenia, mówił dalej Salvator głosem cichym.
— Mnie? zapytał Petrus.
— Tobie samemu.
— To pójdź do mego pokoju.
— Może ci przeszkadzamy, Petrusie? zapytał Jan Robert.
— Dajżeż pokój! Ja mam coś do pomówienia z Salwatorem, więc idę z nim do pokoju; wy pozostańcie tu. Justyn ma ułożyć muzykę.
I wszedł pierwszy do pokoju, dając znak Salvatorowi, ażeby poszedł za nim.
Tam jakby już wszystkie siły stracił, Petrus upadł na fotel, wołając:
— O! ona, ten anioł! żoną takiego nędznika! Nie ma więc Opatrzności!
Salvator chwilę popatrzył na młodzieńca, który z głową utopioną w dłoniach, zaledwie powstrzymując łkanie, drżał konwulsyjnie. Stał przed nim, a wzrok jego wyrażał głęboką litość. Ten człowiek musiał znać miarę wszystkich cierpień z własnego doświadczenia. Wydobył zwolna z kieszeni list złożony w kopercie z papieru atłasowego i podając go Petrusowi z pewnem wahaniem:
— Proszę, rzekł.
Petrus odjął ręce od twarzy, potrząsnął głową, i zwrócił na Salvatora oczy przez chwilę błędne.
— Co to jest, zapytał.
— Widzisz przecie, list.
— List, od kogo?
— Nie wiem.
— Gdzież ci go oddano?
— Naprzeciwko pałacu Lamothe-Houdan.
— Kto ci go wręczył?
— Pokojówka szukająca posłańca, a ja się nastręczyłem.
— Czy to list do mnie?
— Patrz: „do pana Petrusa Herbela, przy ulicy Zachodniej“.
— Daj. Porwał list z rąk Salvatora, rzucił okiem na adres i blednąc jak śmierć: Jej pismo! zawołał, list od niej do mnie, dziś!
— Domyślam się, rzekł Salvator.
— O! mój Boże! co ona może do mnie pisać?
Salvator wskazał list z gestem oznaczającym: „Czytaj“.
Petrus rozpieczętował drżąc cały; zawierał on tylko dwa wiersze; kilkakrotnie usiłował je przeczytać, ale chmura krwawa zasłaniała mu oczy. Nareszcie z gwałtownem wysileniem, podszedłszy do okna, by ześrodkować na papier ostatnie promienie dnia, który zaczynał gasnąć, zdołał przeczytać kilka wierszy w pospiechu skreślonych.
Musiały zawierać coś szczególnie dziwnego, po dwakroć bowiem powtarzał:
— Ależ nie, nie, to niepodobna! chyba halucynacja! Nareszcie, chwytając Salvatora za rękę: Słuchaj, rzekł, zaraz dam ci ten list do przeczytania, ażebyś mi powiedział czym zwarjował, czy jestem przy zdrowych zmysłach; ale tymczasem powiedz mi prawdę... Czy jaki nieprzewidziany wypadek, o którym sam nie wiesz, przerwał ślub?
— Nie, rzekł Salvator.
— Są połączeni?
— Są.
— Widziałeś ich?
— Widziałem.
— Przy ołtarzu?
— Przy ołtarzu.
— Czy słyszałeś błogosławieństwo księdza?
— Słyszałem. Czyż nie powiedziałeś mi ażebym tam poszedł i nie stracił żadnego szczegółu obrządku; ażebym potem odprowadził ich aż do pałacu Lamothe-Houdan i pod noc dopiero przyszedł zdać ci ze wszystkiego sprawę?
— Prawda, mój przyjacielu, a ty w swej niezmiernej dobroci, zgodziłeś się na to.
— Jak ci kiedy opowiem moje dzieje, rzekł Salvator ze słodkim i smutnym uśmiechem, pojmiesz wtedy, że wszelki człowiek, który cierpi, może mną rozporządzać jak bratem.
— Dziękuję... Więc widziałeś ją?
— Widziałem.
— Zawsze piękna, nieprawdaż?
— Ale bardzo blada; bledsza może od ciebie.
— Biedna Regina!
— Kiedy wysiadła z karety u drzwi kościelnych, kolana uginały się pod nią i myślałem, że upadnie; ojciec myślał toż samo, bo podszedł, ażeby ją podtrzymać.
— A pan Rappt?
— Zbliżył się także; ale ona oddaliła się od niego, rzucając się niejako na ramię marszałka. Rappt podał rękę księżnie.
— Widziałeś więc jej matkę?
— Tak; dziwna istota! Piękna jeszcze, a musiała być wspaniałą, bladość szczególna, jakby mleko zamiast krwi płynęło w jej żyłach; gnie się pod własnym ciężarem, niezdolna chodzić o własnych siłach, jak kobiety chińskie; niespokojna i mrugająca oczyma na widok słońca, jak ptak nocny.
— Ależ ona, Regina?
— Był to jedyny objaw słabości, jaki w niej widziałem. Ostatecznym wysiłkiem woli stała się znów tą dziewicą panującą nad sobą, którą znasz, podeszła dość pewnym krokiem aż do chóru, gdzie dwa krzesła i dwie poduszki z czerwonego aksamitu z herbami Lamothe-Houdan czekały na przyszłych małżonków. Cale przedmieście Saint-Germain było tam zebrane; a pośród tego wszystkiego trzy jej przyjaciółki z Saint-Denis, modlące się za tę, która tak potrzebowała modlitwy.
Petrus porwał się rękami za włosy.
— O! biedna dziewczyna! zawołał, dopieroż będzie nieszczęśliwą! Potem, czyniąc wysilenie: Cóż dalej? zapytał.
— Zaczęła się msza: a była bardzo uroczysta. Ksiądz miał długą naukę, podczas której Regina ze dwa, trzy razy obejrzała się do koła: jakby obawiała się albo spodziewała, że będziesz.
— Pocóżbym tam poszedł? zapytał Petrus z westchnieniem. Przez chwilę, jak ludzie upojeni haszyszem, miałem sen, sen rozkoszny... Zbudziłem się i widzę rzeczywistość, mój przyjacielu. Petrus powstał, przeszedł się po pokoju i stając na przeciw Salvatora: Ależ jakim sposobem oddano ci ten list, mój drogi Salvatorze?
— Podczas mowy księdza wróciłem na bulwar Inwalidów, gdzie oczekiwałem na powrót małżonków; wracali o godzinie drugiej. Tam znowu Regina wychodząc z karety, obejrzała się na około. Ciebie to szukała ona oczyma, jestem pewny; oczy jej spotkały się z mojemi. Czy mnie poznała? Być może; zdawało mi się, że mi daje znak jakiś. Może się omyliłem...
— Sądzisz, że mnie spodziewała się zobaczyć?
— Ciebie. Czekałem... czekałem godzinę, dwie. Na gmachu Inwalidów wybiła czwarta. Wtedy, otwarła się furtka przy sztachetach, wyszła pokojówka i spojrzała dokoła siebie. Byłem ukryty za drzewem; domyśliłem się, że ona mnie szuka i ukazałem się. W samej rzeczy; dobyła list z kieszeni, zawołała żywo: „proszę oddać ten list podług adresu“. i odeszła. Przeczytałem nazwisko twoje i przybiegłem.
— A teraz, rzekł Petrus, czy chcesz zobaczyć co ten list zawiera?
— Jeżeli uznajesz mnie godnym dzielić twoją tajemnicę i zdolnym do wyświadczenia ci przysługi, i owszem.
— Przeczytaj więc, mój drogi, rzekł Petrus podając mu list, i powiedz mi czy źle widzę czy też zwarjowałem.
Salvator z kolei podstąpił do okna, bo dzień chylił się coraz bardziej i przeczytał półgłosem:
„Przechadzaj się dziś pomiędzy dziewiątą a jedenastą wieczorem przed pałacem; ktoś przyjdzie po ciebie i wprowadzi do mnie.
Będę oczekiwać

Regina“.

— Więc to jest toż samo co i ja przeczytałem, rzekł Petrus, który słuchał z większą uwagą, niż skazany wyroku swego ułaskawienia.
— Słowo w słowo tak jakem ci przeczytał, Petrusie.
— I cóż myślisz o tej schadzce?
— Myślę, że coś strasznego zaszło w tym domu, że Regina potrzebuje obrońcy, a mając ciebie za dzielnego i uczciwego człowieka, pomyślała o tobie.
— Dobrze, rzekł Petrus, dziś o dziesiątej będę przed pałacem.
— Czy mnie potrzebujesz?
— Dziękuję ci, Salvatorze.
— Idź więc sam, ale uczyń mi jedno przyrzeczenie.
— Jakie?
— Że nie weźmiesz żadnej broni.
Petrus namyślał się chwilę.
— Masz słuszność, rzekł, pójdę zupełnie bezbronny.
— Dobrze!... Spokój, rozwaga, zimna krew.
— Będę ją miał, ale uczyń mi jedną przysługę.
— Powiedz.
— Wyprowadź Jana Roberta i Justyna, wsadź w dorożkę Babolina z Różą; potrzebuję być sam.
— Bądź spokojny; biorę wszystko na siebie.
— Czy zobaczymy się jutro z rana? zapytał Petrus.
— Życzysz sobie?
— Bardzo; ale rozumie się, że z tajemnicy tej powiem ci to tylko, czem będę mógł rozporządzać.
— Mój przyjacielu, tajemnica zawsze więcej warta w jednem sercu, niż we dwóch; zachowaj więc swoją jeśli możesz. Przysłowie arabskie mówi: „Słowo jest srebrne, ale milczenie złote“.
I uścisnąwszy rękę Petrusa, Salvator wrócił do pracowni właśnie w chwili, gdy Roland, który niepokoił się zapewne nieobecnością pana i czując go zbliżającego się, jęknął czule i drapał się do drzwi pracowni z taką delikatnością, jak dworzanin siedmnastego wieku do drzwi Ludwika XIV-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.