Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
Przedstawienia.

W chwili, gdy pani de Marande, wchodząc do sypialnego pokoju i zapuszczając za sobą portjerę, wymawiała te słowa: „Kiedy zechcesz Karmelito“, meldowano u drzwi księdza Coletti.
Skorzystajmy z kilku sekund, których użyje Karmelita dla udania się na zaproszenie przyjaciółki, ażeby jednym pospiesznym rzutem oka poznać księdza Coletti, którego meldują i który właśnie wchodzi.
Nasi czytelnicy przypominają sobie może, iż słyszeli już nazwisko tego świętobliwego człowieka, wymówione przez panią de la Tournelle.
Rzeczywiście, jego przewielebność był przewodnikiem margrabiny.
Ksiądz Coletti był jeszcze w 1827, nietylko człowiekiem wziętym, lecz i człowiekiem sławmym i modnym. Nauki (konferencje) miewane w czasie postu, zrobiły mu rozgłos wielkiego kaznodziei, którego to imienia nikt, nawet najmniej nabożny, nieśmiałby mu zaprzeczyć, wyjąwszy może Jana Roberta, który będąc przedewszystkiem poetą, dziwił się zawsze, iż księża mając tak wspaniały tekst, jakim jest ewangelja, bywają zazwyczaj tak mało natchnieni i tak niewymowni. Zdawało mu się, jemu, który walczył zwycięzko ze słuchaczami sto razy zuchwalszymi niżli ci, którzy przybywają na nauki święte, zdawało mu się mówimy, iż miałby, wszedłszy na kazalnicę słowo bardziej przekonywające i innej doniosłości od tych wszystkich wymuszonych wyrazów światowych kaznodziei, których nauk był kiedyś przypadkowym słuchaczem. Wtedy żałował, że nie jest księdzem, że zamiast teatru nie ma ambony, a słuchaczy chrześciańskich, zamiast spektatorów pospolitych. Jakkolwiek cienkie jedwabne pończochy i cały ubiór fioletowy oznaczały jednego z dostojników Kościoła, można było wziąć jego świętobliwość ks. Coletti za prostego abbé z czasów Ludwika XV. do tego stopnia twarz jego, postać, wzięcie, chód i ruchy okazywały więcej salonowca, niźli surowego kapłana każącego pokutę w poście; możnaby powiedzieć, iż ksiądz Coletti zasnąwszy przed półwiekiem w buduarze pani de Pompadour lub pani du Barry, obudził się teraz nagle i zaczął biegać po święcie nie dowiedziawszy się o zmianach zaszłych w obyczajach i ubiorach, lub też, iż świeżo przybywszy z Watykanu, zabłąkał się w swoim ultramontańskim stroju pomiędzy francuskie towarzystwo.
Na pierwszy rzut oka, był to piękny prałat w całem znaczeniu tego słowa, rumiany, świeży, zdający się mieć trzydzieści pięć lat wieku zaledwie, lecz przyjrzawszy się niieco lepiej spostrzedz można było, iż jego świętobliwość miał dla swej twarzy słabość kobiet czterdziesto-kilkoletnich, starających się uchodzić za trzydziestoletnie: używał blanszu i różu. Skoro komu udało się przebić te pokłady bielidła i dojrzeć aż do skóry, strasznem było napotkać pod tą ożywioną powłoką coś śmiertelnego, zagasłego, przejmującego dreszczem. Dwie rzeczy wszelako żyły w tej jak maska woskowa nieruchomej twarzy: oczy i usta; oczy małe, czarne, głębokie, rzucające żywe błyski, groźne nawet niekiedy, lecz przysłaniające się prędko słodziutką powieką świętoszka; usta ważkie, małe, z wargą dolną szyderczo dowcipną, złośliwą niekiedy aż do jadu. Całość tej fizjognomji mogła objawiać rozum, ambicję, niepowściągliwość, lecz nigdy nie wykazywała dobroci. Łatwo było pojąć z pierwszego wejrzenia, iż należy wystrzegać się nieprzyjaźni tego człowieka, lecz niktby pewnie z przekonania nie uczuł chęci zjednania sobie w nim przyjaciela. Nie będąc wysokim, był jednakże, jak mówią mieszczanie dla oznaczenia sługi Kościoła, okazałej postawy, przy tem miał coś wyniosłego, szyderczego, impertynenckiego w sposobie noszenia głowy, w powitaniach mężczyzn, w wejściu do salonu, w opuszczaniu tegoż, w siadaniu i wstawaniu; natomiast względem kobiet, zachowywał najdelikatniejszą dworskość, mrugał oczami patrząc na nie w sposób znaczący, a skoro kobieta, do której mówił, podobała mu się, twarz jego przybierała nieokreślony wyraz rozkosznej słodyczy.
Z oczami na wpół przymkniętemi wszedł do salonu, który można było nazwać salonem kobiet, gdy tymczasem generał, który znał księdza Coletti od dawnych czasów, słysząc wymówione jego nazwisko, mruknął półgłosem:
— Wejdź panie świętoszku!
To wejście, ten ukłon, wstrzymanie się z zajęciem miejsca, zresztą pewien rodzaj ważności przywiązanej do osoby kaznodziei, wsławionego w ostatnim poście, odwróciły na chwilę uwagę od Karmelity; mówimy tylko na chwilę, gdyż chwila tylko upłynęła od czasu, jak pani de Marande spuściła kotarę drzwi swoich i gdy znowu taż kotara podniosła się, ażeby przepuścić dwie przyjaciółki.
Trudno zaiste o bardziej uderzający kontrast, jak ten, który istniał pomiędzy panią de Marande, a Karmelitą.
Lecz czyż to była istotnie ona?
Tak jest, ale już nie ta Karmelita, której obraz skopiowaliśmy w „monografji Róży;“ również nie Karmelita z licami purpurowemi, połyskującą płcią, z czołem opromienionem niewinnością i prostotą; także nie owa Karmelita ze śmiejącemi usteczkami, z nozdrzami lekko rozdętemu dla wciągania zapachu pól i kwiatów, które rozpościerały się pod jej oknami i obejmowały wonią grób Valliery.
Nie, Karmelitą nową była to wysoka młoda kobieta, której włosy czarne spadały z równą zawsze obfitością na ramiona, lecz ramiona te były marmurowe! to samo czoło, wysokie, odsłonięte, inteligentne, lecz jakby z kości słoniowej wyrzeźbione, też same lica, powleczone niegdyś różowym odcieniem młodości i zdrowia, dziś bez koloru, pobladłe, dziwnej jakiejś matowej białości!
Oczy zwłaszcza, już i tak wielkie i piękne, zwiększyły się jeszcze o połowę. W spojrzeniu był zawsze płomień, lecz iskry przechodziły w błyskawicy, a że ciemne kręgi otaczały powieki, można było powiedzieć, iż burze sprowadziły te błyski. Usta także, niegdyś purpurowe, usta, które po jej zemdleniu, z taką trudnością powróciły do życia, niezdołały odzyskać swego pierwotnego koloru, zaledwie tylko dosięgły bladego odcienia różowego koralu, lecz trzeba przyznać, iż tem właśnie wybornie dopełniały szczególniejszej całości, przez co Karmelita była zawsze pięknością pierwszego rzędu, lubo w fantastycznym nieco rodzaju. Strój jej był skromny lecz zachwycający. Ponieważ wybierała się na wieczór do Lidji, nakłoniona przez swoje trzy siostry, przeto rozbierano długo kwestję ubrania, w którem miała się ukazać.
Rozumie się, iż Karmelita najmniejszy brała udział w tych debatach, oświadczyła zaraz, iż jest wdową Kolombana, po którym żałobę będzie nosiła całe życie, i że pójdzie tylko w czarnej sukni: Fragola, Lidja i Regina mogły jednak stanowić dowolnie jaką miała być ta suknia.
Regina więc zdecydowała się na czarne koronki u stanika, na spodzie z atłasu, i za całą ozdobę służył wieniec z ciemnych kwiatów fiołków, godła smutku, do których Fragola, najumiejętniejsza w połączeniu cieniów, wplotła gałązki cyprysu. Takież bukiety umieszczono na sukni i staniku; kosztowny naszyjnik z pereł czarnych, dar Reginy, otaczał szyję.
Skoro Karmelita, blada choć ustrojona, wyszła z sypialni pani de Marande, ci którzy spodziewali się ją ujrzeć lecz ujrzeć nie w ten sposób, wydali okrzyk uwielbienia; można było sądzić, iż to jakieś widmo starożytne, Norma, czy Medea.
Dreszcz przebiegł w żyłach wszystkich.
Stary generał, lubo sceptyk, zrozumiał, iż tu było coś pięknego jak poświęcenie, wielkiego jak męczeństwo. Powstał i czekał.
Regina, ze swej strony, skoro tylko ukazała się Karmelita, podbiegła ku niej.
Wspaniałe zjawisko postępowało pomiędzy dwoma młodemi kobietami, promieniejącemi szczęściem i życiem.
Wszyscy ze wzruszeniem ścigali wzrokiem tę grupę milczącą.
— O! jakże jesteś bladą, moja biedna siostro! rzekła Regina.
— Jakże jesteś piękną, Karmelito! mówiła pani de Marande.
— Uległam waszym naleganiom, moje ukochane, rzekła młoda kobieta, lecz prawdziwie, może powinnyście mnie powstrzymać, dopóki czas jeszcze.
— Dlaczego?
— Wiecież, iż nie otworzyłam fortepianu od czasu, jakeśmy razem śpiewali, on i ja, pożegnanie życia! Jeśliby mi głos nie dopisał! może wszystko zapomniałam?
— Nie zapomina człowiek tego, czego się nie uczył, Karmelito, rzekła Regina. Śpiewałaś, jak ptaki, czyż ptaki oduczają się śpiewać?
— Śpiewaj pani! śpiewaj! mówili wszyscy, wyjąwszy Zuzanny i Loredana, brata i siostry, którzy się przyglądali, on ze zdumieniem, ona z zazdrością, tej posępnej; lecz świetnej piękności.
Karmelita dziękując skinieniem głowy, postąpiła do fortepianu, zbliżając się zarazem do hrabiego Herbel, który jej się skłonił.
— Panie hrabio, mówiła pani de Marande, mam honor przedstawić panu najdroższą przyjaciółkę, gdyż z trzech które posiadam, ta jest najnieszczęśliwszą.
Generał ukłonił się powtórnie i z uprzejmością godną, czasów rycerskich:
— Pani, powiedział, żałuję, że pani de Marande nie wyznaczyła mi trudniejszego zadania nad głoszenie twoich pochwał. Wierzaj, iż z całej duszy temu się oddam i jeszcze będę się uważał jej dłużnikiem.
— O! śpiewaj! śpiewaj pani! szepnęło kilka głosów z wyrazem prośby.
— Widzisz, kochana siostro, rzekła pani de Marande, wszyscy czekają z niecierpliwością. Czy zechcesz rozpocząć?
— W tej chwili, skoro sobie tego życzą, odparła Karmelita z prostotą.
— Co będziesz śpiewała? zapytała Regina.
— Wybierajcie same.
— Mam tutaj całego Otella.
— Więc niech będzie Otello.
— Czy akompaniujesz sama? pytała Lidja.
— Jeśli nie mogę inaczej, odparła Karmelita.
— Ja ci towarzyszyć będę na fortepianie, rzekła żywo Regina.
— A ja będę karty odwracała, mówiła pani de Marande, pomiędzy nami dwiema nie będziesz się bała.
— Nie będę się bała, wyrzekła Karmelita wstrząsając głową.
W istocie młoda dziewczyna była zupełnie spokojną. Położyła zimną dłoń na ręku pani de Marande, czoło jej wyrażało najzupełniejszy spokój.
Pani de Marande skierowała się do fortepianu i z pomiędzy rozrzuconych partyj wybrała Otella.
Karmelita stanęła, wspierając się na Reginie.
Wszyscy zajęli miejsca: nie słychać było oddechu wychodzącego z piersi słuchaczy.
Pani de Marande rozłożyła nuty, a tymczasem Regina świetną preludją przebiegła klawiaturę.
— Czy chcesz śpiewać? zapytała pani de Marande.
— Chętnie, odparła Karmelita.
Pani de Marande otworzyła partycję na przedostatniej scenie ostatniego aktu.
Regina zwróciła się do Karmelity, gotowa rozpocząć.
W tej chwili służący oznajmił:
— Pan i pani de Rozan.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.