Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Pieśń o Wierzbie.

Przeciągłe, głuche, ciężkie westchnienie dało się słyszeć z trzech czy czterech rogów salonu; głębokie milczenie nastąpiło po tym wykrzykniku boleści.
Możnaby sądzić, iż wszystkie obecne osoby znały historję Karmelity i że zgroza wywołała z ich dusz ten jęk bolesny, którego wstrzymać nie były w stanie na odgłos imienia i na widok człowieka, ukazującego się tak nagle ze wzrokiem ognistym, z wesołym wyrazem lekceważenia na ustach, którego przecież można było uważać poniekąd za mordercę Kolombana.
Westchnienie to wydali razem Jan Robert, Petrus, Regina i pani de Marande.
Co do Karmelity, ta nie tylko nie krzyknęła, nie westchnęła, lecz nawet zdawała się nie oddychać, jak posąg.
Sam pan de Marande, który usłyszawszy, poznał zapomniane przez siebie nazwisko, postąpił kilka kroków naprzeciw młodej parze, którą mu jego amerykański korespondent polecił, mówiąc:
— Panie de Rozan, przybywacie państwo w samą porę. Skoro zechcecie usiąść i słuchać, posłyszycie jak zapewnia pani de Marande, najpiękniejszy głos, jaki kiedykolwiek mogliście słyszeć.
I podając rękę pani de Rozan poprowadził ją do fotelu, podczas gdy Kamil usiłował poznać Karmelitę i przyjrzawszy jej się wydał słaby okrzyk zdziwienia.
Lidia i Regina zwróciły się do swej przyjaciółki, sądząc, iż potrzebuje ich pomocy i spodziewając się podeprzeć omdlewającą, lecz z ich wielkiem zdziwieniem Karmelita stała z okiem rozwartem, tylko bladość jej przeszła teraz w trupią. Zdawało się, że to nieruchome bez wyrazu, bez życia oko, nie już widzieć nie może, że serce już nie bije, tak jak jej ciało nagle skamieniałe.
Młoda kobieta była przerażającą, tem więcej, że prócz owej martwej przykrej bladości, marmurowa twarz jej nie okazywała żadnego śladu wzruszenia.
— Pani, rzekł pan de Marande zbliżając się do żony, oto są owe dwie osoby, o których miałem zaszczyt wspomnieć.
— Zajmuj się niemi panie, błagała pani de Marande, ja jestem zajęta Karmelitą, widzisz w jakim jest stanie.
W istocie ta martwa cera, ten wzrok zagasły, ta postawa posągu, uderzyły pana de Marande.
— O Boże! pani! Cóż ci się stało? zapytał z najżywszem zajęciem.
— Nic, panie, odrzekła Karmelita podnosząc głowę z tym ruchem, który czyni mężne serce, aby stawić czoło nieszczęściu, nic!
— Nie śpiewaj, nie śpiewaj dzisiejszego wieczora, szepnęła głucho Regina do Karmelity.
— Dlaczegóżbym nie śpiewała?
— Walka przechodzi twoje siły, mówiła Lidia.
— Zobaczysz! odparła Karmelita.
I coś podobnego do bladego odcienia uśmiechu umarłej zarysowało się na jej ustach.
— Chcesz? zapytała Regina siadając napowrót.
— To nie kobieta śpiewać będzie, Regino, to artystka.
I Karmelita postąpiła kilka kroków dzielących ją jeszcze od fortepianu.
— A więc z wolą Bożą! rzekła pani de Marande. Regina uderzyła przegrywkę po raz drugi.
Karmelita zaczęła.

„Assina al pié d’un salice“.

Głos był pewny, mocny i jeśli zacząwszy od drugiego wiersza głębokie wzruszenie opanowało słuchaczy, wzruszenie to pochodziło nierównie więcej z żalu Desdemony, niżeli z cierpień Karmelity.
Trudno było zaiste wybrać śpiew więcej odpowiedni do położenia dziewicy; śmiertelne obawy, któremi serce Desdemony jest przejęte, gdy śpiewa pierwszą strofę swej mamce, niewolnicy afrykańskiej, były w pewien sposób podstawą katuszy jej własnego serca; burza srożąca się nad pałacem pięknej Wenecjanki, wiatr łamiący gotyckie okno jej komnaty, piorun uderzający z trzaskiem w oddaleniu, ciemna noc, lampa migocąca smutnie, wszystko w ów straszny wieczór, aż do melancholijnych wierszy Danta, które śpiewa gondolier przepływający na swej barce:

„Nessun maggior dolore,

Che ricordarsi del tempo felice.

Nella miseria“...

wszystko wtrąca w najgłębszą rozpacz biedną Desdemonę, wszystko staje się ponurą wróżbą.
Śpiew posągu w Don Juanie Mozarta i rozpacz donny Anny, gdy ta potrąca o zwłoki ojca, oto może dwie jedyne sytuacje mogące się równać z tą bolesną sceną złych przeczuć. Żadna muzyka, powtarzamy, nie była zatem stosowniejszą od muzyki wielkiego włoskiego mistrza, do wyrażenia boleści Karmelity.
Ten Kolomban, waleczny, prawy i silny, po którym żałobę nosiła w sercu, nie był-że w pewnym rodzaju owym ponurym, uczciwym Afrykańskim kochankiem Desdemony? ów posępny Jago, przyjaciel zjadliwy, Jago, który sieje w sercu Otella truciznę zazdrości, nie byłże to z zachowaniem pewnej miary ten Amerykanin lekkomyślny, który zrobił tyleż złego przez swoją lekkomyślność ile Jago przez swą nienawiść?
A więc położenie, w którem się znajdowała Karmelita, ujrzawszy znowu Kamila i ta pieśń, którą śpiewała z taką siłą i ekspresją zarazem, była ciągłem męczeństwem i każda nuta zimna i bolesna, jak koniec sztyletu zagłębiała sic w jej sercu.
Po pierwszej strofie, wszyscy klaskali ze szczerym entuzjazmem, który zwykł obudzać talent nowy, u publiczności nie mającej interesu w wydawaniu fałszywego sądu.
Druga strofka:

„I ruccelletti limpidi
A caldi suoi sospiri“...

napełniła słuchaczy zdziwieniem; to już nie z ust kobiety, nie z ust śpiewaczki płynęła ta kaskada skarg rzewnych, to sama boleść śpiewała zwłaszcza miejsce:

„Laura fra i rami flebile
Ripetiva il suon“...

było tak wzruszające smutkiem, iż cały poemat życia dziewicy musiał w tej chwili przemknąć się przed oczami tych, którzy ją znali, jak niezawodnie przesuwał się w jej wyobraźni.
Regina stała się prawie tak bladą, jak Karmelita, Lidia płakała.
W istocie, nigdy sympatyczniejszy głos w epoce, w której tak wiele znakomitych śpiewaczek, jak Pasta, Pezzaroni, Mainvielle, Sontag, Catalani i Malibran, zachwycały słuchaczy, nigdy dźwięk głosu bardziej przejmujący nie poruszył serc znawców w tej pięknej mowie, która jest już sama przez się muzyką.
Lecz niech nam będzie wolno wyrazić w kilku wierszach, w czem głos naszej heroiny różnił się od głosu tych sławnych śpiewaczek.
Karmelita obdarzoną była od natury głosem nadzwyczaj rozciągłym. Brała od „g “ dolnego z równą czystością intonacji i łatwością, jak pani Pasta „a “ i dochodziła aż do „d “, wysokiego. Młoda dziewica mogła więc śpiewać i w tem była cudowność jej głosu, nadającego się zarówno do ról kontraltowych, jak sopranowych.
Rzeczywiście, żaden sopran nie był czystszym, bogatszym, świetniejszym, bardziej naginającym się do fioritur, do gorgheggi, jeśli nam wolno posłużyć się wyrazem używanym specjalnie w Neapolu, dla oznaczenia świegotania gardłowego, którego każdy poczynający sopran nadużywa niezmiernie zdaniem naszem.
Każdy zna działanie magnetyczne kontraltowego głosu; maluje on miłość z większą siłą, smutek i boleść wymowniej, niż sopran. Sopranistki śpiewają jak ptaszki: podobają się, zachwycają, czarują; kontralcistki wzruszają, niepokoją, roznamiętniają. Sopran jest prawdziwym głosem kobiety: ma czułość jej i słodycz, kontralt jest głosem męzkim: ma jego powagę, szorstkość, cierpkość, a przecież jestto dźwięk odrębny, łączący jeden z drugim. To też głosy takie unoszą duszę widzów z szybkością podobną elektryczności. Kontralt jest w pewnym względzie echem uczuć słuchających: gdyby ten, co słucha umiał śpiewać, chciałby bezwątpienia śpiewać, w ten sposób.
Karmelita będąc wielce muzykalną, uczyła się pracowicie pod okiem Kolombana fundamentalnych zasad muzyki, obecnie potrzebowała tylko rozśpiewać się, aby pociągnąć i zelektryzować; jeśli głos był pięknym, to gust tej był doskonałym. Przyzwyczajona od pierwszych zaraz lekcyj do wstrzemięźliwości muzyki niemieckiej, używała bardzo umiarkowanie fiorytur włoskich i posługiwała się niemi jedynie dla wyrażenia silniej jakiego miejsca, lub też łącząc jedną frazę z drugą, lecz nigdy dla przyjemności, nigdy dla pokazania swej sztuki.
Zakończymy ten rozbiór talentu Karmelity wymienieniem jednej szczególności, nieposiadanej przez śpiewaczki tej epoki, a nawet wszystkich epok, iż u niej jedna i taż sama nuta, użyta w różnych chwilach życia, w których duszę jej napełniały odrębne uczucia, miała też dźwięk odmienny.
Jeśli teraz ktoś dziwić się będzie i zarzuci nam przesadę, dowodząc, iż żadna śpiewaczka mając za nauczycieli Porporę, Mozarta, Pergolesa, Webera a nawet Rossiniego, nie doszła do doskonałości tego podwójnego głosu, odpowiemy, iż Karmelita miała ostrzejszego nauczyciela od tych których wymieniliśmy, a który nazywa się: Nieszczęście!
To też po trzeciej strofce nastąpił okrzyk ogólny, szał nieopisany.
Ostatnie nuty nie przebrzmiały jeszcze jęcząc, jak krzyk boleści, gdy grzmot oklasków wstrząsnął złoconą kopułą tego modnego salonu. Wszyscy powstali, aby powinszować artystce, której śpiew unosił. Była to prawdziwa uroczystość, na jaką tylko zdobyć się może francuzka furja, zapominająca o formach. Zbliżano się do fortepianu, aby przyjrzeć się dziewicy powabnej jak piękność, potężnej jak siła, ponurej jak rozpacz.
Stare kobiety zazdroszczące jej młodości, młode zazdrosne piękności, wszystkie, które chciałyby posiadać jej talent, wszyscy, którzy sobie mówili, iż byłoby prawie chwałą być kochanym od podobnej kobiety, zbliżali się do niej, biorąc jej rękę i ściskając w swoich.
I otóż dla czego sztuka jest prawdziwie piękną, prawdziwie wielką: dla tego, że z nieznajomego czyni w jednej chwili starego przyjaciela.
Tysiące zaproszeń, jak kwiaty jej przyszłej sławy uleciało w powietrzu około Karmelity.
Stary generał, który się znał na tem, jakeśmy powiedzieli, którego nie łatwo było wzruszyć, uczuł spływające łzy po twarzy; był to deszcz z burzy, która zahuczała w jego sercu, gdy słuchał śpiewu ponurej dziewicy.
Jan Robert i Petrus zbliżyli się ku sobie instynktownie i w niemem uścisku rąk, wyrazili wzruszenie, oraz bolesny zachwyt.
Gdyby Karmelita dała im jaki znak zemsty, byliby się rzucili na Kamila, który nie wiedząc co zaszło, słuchał z uśmiechem na ustach, z lornetką w oku i wołał ze swego miejsca: „Brawo! brawo!“ jakby to był uczynił z krzeseł włoskiej opery.
Regina i Lidja pojmując, ile głos Karmelity nabrał wymownej boleści przez obecność kreola, które przez cały czas trwania śpiewu drżały przy każdej nucie, ażeby serce śpiewającej nie pękło, były jak przykute do miejsca. Regina nie śmiała się obejrzeć, Lidja bała się podnieść głowę.
W tem na okrzyk trwogi wydobywający się z pomiędzy otaczających Karmelitę, dwie młode kobiety wyszły z osłupienia i zwróciły się jednocześnie w jej stronę.
Karmelita wypłakawszy swoją ostatnią nutę, opuściła w tył głowę i blada, sztywna, nieruchoma, byłaby upadła niezwłocznie na posadzkę, gdy dwie ręce ją podtrzymały, a głos przyjazny szepnął:
— Odwagi, odwagi! bądź dumną: od tego wieczoru nie potrzebujesz już nikogo.
Młoda dziewczyna, zanim zamknęła oczy, zdołała poznać Ludowika, tego okrutnego przyjaciela, który ją do życia przywołał. Westchnęła, wzruszyła smutnie głową i zemdlała. Wtedy dopiero z zamkniętych oczu widać było łzy spływające po zlodowaciałych licach.
Dwie kobiety wzięły ją z rąk Ludowika, który przybył w czasie śpiewu Karmelity i który rozumie się wszedłszy po cichu, bez zameldowania, znalazł się w tem miejscu, aby ją przyjąć w swe ramiona.
— To nic, rzekł do jej przyjaciółek, podobne przesilenia więcej jej przynoszą ulgi, niż złego. Niech powącha ten flakonik, za pięć minut powróci do przytomności.
Regina i Lidja z pomocą generała, wyniosły Karmelitę do sypialnego pokoju.
Gdy raz zniknęła Karmelita i słuchacze uspokoili się zapewnieniem Ludowika, zapał powstrzymany na chwilę, zaczął się znów wylewać ze wszystkich stron.
I był to tylko jeden ogólny okrzyk podziwu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.